Kazimierz Krasiczyński



Cela 336
Wrocław, Kwiecień 2007

Spis treści

1.Wstęp

2.Wspomnienia

3.Grypsy

4.Pieczątki

5.Znaczki

6.Załączniki różne

7.Zakończenie

 

1. Wstęp



Niedawno oglądałem obchody 25 lecia stanu wojennego i doszedłem do wniosku, że trzeba kiedyś opisać to, co jeszcze pamiętam z tamtych czasów.

Mam 64 lata, przeszedłem różne choroby, mam cukrzycę i nadwagę oraz serce trochę nie w porządku. Trzeba mi więc teraz zapisać to, co jeszcze pamiętam i to, co wiem o mojej Rodzinie, bowiem mój czas powoli się zbliża, chociaż nie wiem kiedy nadejdzie. Wybaczam wszystkim, którzy zrobili mi krzywdę, i sam proszę o wybaczenie tych, których skrzywdziłem. Nie osądzam ludzi licząc na to, że i sam nie będę źle osądzony. Mam co prawda czasem swoje zdanie , ale nie uważam , że jest ono jedynie słuszne-być może inny pogląd jest prawdziwy.

Składam podziękowania mojej żonie Ewie, córkom Basi (siostrze zakonnej Władysławie) i Agatce , siostrze Marysi, braciom Rysiowi i Jasiowi oraz żonie Jasia, Ewie (która z moimi krewnymi często mnie odwiedzała w więzieniu), mojemu koledze z liceum Jurkowi Maciałkowi, kolegom z "Solidarności" w ZbiPM "Cuprum" Lesiowi Żołyniakowi i Józiowi Sielukowi, moim kolegom z więzienia w Nysie Wojtusiowi Myśleckiemu, Jacusiowi Jaśkiewiczowi (włoży duszę wielkiego artysty, jakim jest, w opracowanie graficzne tej książeczki , jeśli dojdzie do wydania książkowego), Adasiowi Skowrońskiemu i Andrzejowi Wiszniewskiemu za życzliwe zainteresowanie i pomoc przy realizacji tych wspomnień. Dziękuję wszystkim, którzy pamiętali i nieśli pomoc (także z zagranicy) w tych trudnych czasach.

Pieczątkę z filii obozu koncentracyjnego Gross Rosen wydrukował Boguś Bardon, internowany z Nysy, w swej książeczce "Oto jest Wolności śpiew", wydanej w Opolu 2003r. przez SINDRUK. Książeczka zawiera 100 piosenek, powstałych głównie w stanie wojennym i około 90 pieczątek z różnych miejsc internowania i jedna została mi ofiarowana przez Adasia Skowrońskiego w prezencie na moje imieniny w 2004r., a druga niedawno przez Bogusia.

Wielką pomocą przy pisaniu tej książeczki był dla mnie "Raport dotyczący represji na Dolnym Śląsku w okresie 13.12.1981r. - 31 12.1989r.", którego wydawcą był Marek Muszyński we Wrocławiu w 1993r., i który słowem wstępnym zaopatrzył Andrzej Wiszniewski, a wczoraj, 19. 02.2007r. mi go podarował.

Zachęcam wszystkich represjonowanych w stanie wojennym, aby opisali swoje przeżycia z tego okresu, podając imiona, nazwiska i odpowiednie daty oraz wszystko w miarę możności konsultując. Wtedy będzie to materiał historyczny , chociaż wiem, że nieścisłości uniknąć całkowicie nie można. Chodzi o to, aby historyk zajmujący się stanem wojennym za 50 czy 100 lat miał rzeczowe i prawdziwe materiały z pierwszej ręki. Z tych względów zauważone nieścisłości będę systematycznie usuwał.


Dlatego zaproponowałem wspólny tytuł całej serii "Wspomnienia internowanych i więźniów politycznych i represjonowanych w stanie wojennym, wprowadzonym bezprawnie 13 grudnia 1981r.", w których jednym z wielu tomów , (które zapewne zostaną jeszcze napisane) jest "cela 336" mojego autorstwa.

Na Dolnym Śląsku jest nas ponad 3000 represjonowanych, a w całej Polsce? Myślę, że było ponad 10 000 politycznie prześladowanych osób w okresie stanu wojennego. Piszmy więc szybko swe wspomnienia , bo stan wojenny był ponad ćwierć wieku temu a pamięć ludzka jest zawodna. Poza tym powoli wymieramy. Kto, prócz nas może przekazać potomnym jak było naprawdę w 1981 r. i w następnych latach stanu wojennego?

Wydanie książkowe tych wspomnień okazało się jak na razie niemożliwe , bo kilka wydawnictw mi odmówiło (w tym IPN), a nie stać mnie na sfinansowanie druku (7 000zł za 500 egzemplarzy przy mojej rencie 1000zł/mies.). Pozostaje więc Internet.


2. Wspomnienia



Mój dziadek, Kazimierz Krasiczyński, był nadleśniczym w Narajowie niedaleko Lwowa. Kiedy Niemcy napadły na ZSRR, wszyscy Polacy, zamieszkali na ziemiach polskich, zajętych w czasie wojny przez Rosjan, którzy mogliby być uczestnikami wojny partyzanckiej przeciw Sowietom zostali wywiezieni na Sybir. Leśnicy także.

Pewnego zimowego ranka, 10.02.1940r. NKWD otoczyło leśniczówkę i kazało się stawić natychmiast z rodziną w dość odległym punkcie zbornym. Można było zabrać kosztowności. Moja babcia Małgorzata wzięła kasetkę ze złotem i klejnotami i przewidując coś niedobrego, schowała precjoza ,a kasetkę, którą napełniła kamykami, trzymała w rękach. Kiedy wujek Ryszard podjechał bryczką pod leśniczówkę a dziadek, Babcia i ciocia Janka oraz wujek Bolek z żoną (wujek Bolek był synem Dziadka z pierwszego małżeństwa) wsiedli do niej, oficer wyrwał Babci tą kasetkę i kazał, aby bryczka odjechała. Przyjechali na miejsce zbiórki, gdzie było wielu Polaków z rodzinami. Dziadek zorientował się, że wszystkich czeka coś niedobrego-może nawet śmierć i postanowił uratować chociaż wujka Ryszarda. Kiedy sołdat kazał wszystkim zsiadać z bryczki, dziadek powiedział -on nie, on woźnica. I sołdat kazał odjechać wujkowi Ryszardowi, zaś pozostali wsiedli do wagonu towarowego. Po miesiącu wysiedli w Szumnie na Syberii. W kilka miesięcy potem, 22.11.1940r. zmarła Babcia. Dziadek nie mógł pracować przy "liesopowałce" i zmarł 22.11.1942r. z głodu na piętrowej pryczy, gdzie umierali ci, którzy nie wyrabiali normy. Umierali powoli w myśl leninowskiej zasady "nie rabotajesz- nie kuszajesz".

Rodzice babci Anny ze strony Mamy, Tesznarowie spoczywają na cmentarzu w Jasionowie niedaleko Brzozowa i Krosna nad Wisłokiem. Ciocia Babci była przeoryszą ,a może nawet założycielką klasztoru w Starej Wsi koło Brzozowa i być może dlatego babcia Anna wstąpiła do tego klasztoru. Tymczasem w młodej, pięknej Annie był zakochany mój przyszły dziadek Józef Sadowski. Według opowieści mojej Mamy był on potomkiem powstańca z 1863r., który z zaboru rosyjskiego uciekł przed prześladowaniami do zaboru austriackiego-do Zmiennicy. Dziadek pisał często i wytrwale tak piękne i pełne miłości listy do młodej kandydatki na zakonnicę Anny, że pewnego dnia przeorysza a jej ciotka wezwała ją i powiedziała: Idź dziecko do swojego Józia - ja widzę jak się tu męczysz i wiem jak On cię kocha. Widać Pan Bóg chce, abyś z nim razem zaznała szczęścia. Klasztor to nie miejsce dla Ciebie. I oddała Jej plik listów od mojego Dziadka.

Dziadek Józef, jak to wojskowy, przenoszony był z garnizonu do garnizonu i dlatego moja Mama urodziła się w Krakowie. Dziadek Sadowski w czasie zaborów służył w armii austriackiej a potem był piłsudczykiem. Zachowała się jego fotografia na koniu (zał.2.1), z szablą i w maciejówce .(Maciejówka to okrągła czapka wojskowa z orzełkiem bez korony, którą nosili żołnierze Legionów Piłsudskiego).

Babcia Anna pochodziła z licznej rodziny. Znałem jej siostrę Wiktusię z Malinówki, odległej o 5km od Zmiennicy, gdzie mieszkała Babcia i o 20km od Krosna nad Wisłokiem. Do Malinówki chodziliśmy z Babcią do kościoła boso, aby nie niszczyć butów, które w kilka lat po wojnie były dla nas bardzo cenne. Wiktusia miała dużo dzieci-moich wujków i ciocię. Jeden wujek, Tadeusz (z którym do dziś utrzymuję serdeczne więzi) został księdzem.

Tatuś z Mamą chodzili do Gimnazjum w Brzozowie. Po ukończeniu szkoły średniej Tatuś rozpoczął studia weterynaryjne we Lwowie, a Mama zaczęła studia z germanistyki w Krakowie. Kiedy wybuchła wojna, Tatuś ze Lwowa starał przedostać się do Narajowa , gdzie w leśniczówce mieszkali Dziadkowie, ale był on już otoczony przez banderowców. Naprzeciw Ojca wyskoczył z lasu banderowiec, kolega ze szkoły , wymierzył z karabinu i rzekł do Taty: uciekaj, bo Cię zastrzelę. Ojciec zaczął uciekać, a ten strzelił za nim kilka razy nie czyniąc Mu żadnej szkody. W tej sytuacji Ojciec rozpoczął przedzierać się do Zmiennicy, gdzie przebywała Mama, przez tereny, gdzie Ukraińcy co dzień mordowali Polaków. Uszedł z życiem z tej groźnej ponad dwustukilometrowej wyprawy, ale jego kolegę zabili Ukraińcy. Z prawego brzegu Sanu przepłynął łodzią z przewoźnikiem na lewy brzeg w Dynowie, następnie dotarł do Zmiennicy, gdzie przebywała Mama. Akurat o tej przeprawie mojego Ojca łodzią przez San, na którym wtedy nie było mostu w pobliżu Dynowa opowiadał mi przewoźnik z Bartkówki jeszcze w latach sześćdziesiątych .

Dzieje mojej rodziny i męża cioci Dziuni, Ludwika Sadowskiego oraz Jego brata, Stanisława podczas wojny opisał skrótowo p. Stefan Czarnecki , kolega szkolny moich Rodziców w "Brzozowskich Zeszytach Historycznych (zał.2.3.-2.8.)". Wujek Henio (wczoraj telefonował do nas z życzeniami Bożonarodzeniowymi i Noworocznymi z okazji zbliżającego się 2007r.) uczestniczył aktywnie w akcjach AK, za co został skazany na karę śmierci w 1949r. przez komunistyczny sąd po strasznych torturach na UB, w wyniku których jest bezpłodny.

Ciocia Dziunia w czasie wojny przenosiła broń i bibułę oraz brała udział w tajnym nauczaniu. Mąż cioci Dziuni, Wujek Ludwik był porucznikiem AK i dowódcą kompanii. Jego brat zginął jako pilot w Anglii. Był odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. Te i inne fakty dotyczące walki z okupantem i z UB w okolicach Brzozowa przedstawiają w periodyku ich uczestnicy, a zwłaszcza p. Piecuch z Brzozowa, który był kimś ważnym dla mnie w harcerstwie-dokładnie nie pamiętam, bo w Brzozowie chodziłem tylko do pierwszej lub drugiej klasy -pewnie hufcowym w stopniu harcmistrza.

W 1941r. moi Rodzice wzięli ślub, a rok później urodziłem się jako syn pierworodny. Niedługo po wojnie chodziłem z Babcią z Brzozowa do Zmiennicy. Przed lasem, za targowicą (miejsce, gdzie handluje się końmi, krowami i innym żywym inwentarzem) była kapliczka, gdzie czasem wstępowaliśmy się pomodlić. Dalej, po lewej stronie były małe wzniesienia, za którymi rozstrzelali Niemcy wszystkich Żydów z Brzozowa. A było ich dużo-80-90% wszystkich mieszkańców, jak w każdej małej miejscowości podkrośnieńskiej. Trochę dalej zaczynał się granatowo-zielony, pachnący ropą i czymś tajemniczym stary las. Po prawej stronie były zgliszcza dużych łazienek(Brzozów miał być uzdrowiskiem), a dalej, w dolinie, było widać klasztor w Starej Wsi. Kiedy się nam ukazywał , klękaliśmy. Droga pięła się prosto dalej. W połowie dużej góry kilkuletni brzdąc był już zmęczony. Odpocznijmy Babciu-prosiłem. Chodź tutaj, tu są czarowniczki (czernice)- mówiła Babcia. Często szedłem dalej, ale też zdarzało się, że musiałem odpoczywać. Kiedy weszliśmy na szczyt, zmęczenie mijało, bo już blisko, w dole była Zmiennica.

Babcia mieszkała z ciocią Helą, z jej mężem i z trójką moich kuzynek i z kuzynem w domu otoczonym dużym sadem, który założył mój Dziadek. U Babci spędzałem wiele miesięcy przed pójściem do szkoły. Podczas mojej edukacji w drugiej klasie przenieśliśmy się do Dynowa, gdzie mieszkałem do ukończenia półrocza dziesiątej klasy.

Potem przeniosłem się do Jarosławia, gdzie zdałem maturę uczęszczając do męskiej klasy. W Jarosławiu poznałem wielu wspaniałych kolegów, z którymi do dziś utrzymuję serdeczne kontakty. Niestety, mój najlepszy kolega z czasów gimnazjalnych, Zbysio Nasalski już zmarł, a ja nawet o tym nie wiedziałem. Zostało mi tylko jego zdjęcie na plaży nad Sanem w Dynowie, które zrobiłem Mu na wakacjach po zdaniu matury.

Dziś moim najlepszym kolegą z czasów licealnych jest Jurek Maciałek, z którym byłem w zeszłym roku na zjeździe koleżeńskim z okazji zdania matury w 1959r. w Jarosławiu. Spaliśmy we wspaniałym hotelu na Rynku z widokiem na ratusz i kamienicę Orsettich , będącą muzeum, w której wieloletnim kustoszem był nasz niezapomniany profesor Gottfried, wykładowca historii , który niemal każdą lekcję kończył słowami:- Ja tam byłem, to widziałem. Hotel prowadził brat naszego kolegi, Henia Kółeczko.

Jurek jest bardzo uzdolniony. Skończył 11 lat nauki na skrzypcach, a przecież uczył się równolegle w stojącym na wysokim poziomie liceum; dość powiedzieć, że bodajże wszyscy koledzy z mojej klasy, którzy po maturze zdawali na studia, dostali się na nie i w znacznej części te studia ukończyli.

W klasie maturalnej brałem udział w szkolnym balu, na którym zająłem pierwsze miejsce w konkursie walca. Tańca tego (i paru innych nauczyłem się z "Radaru" -młodzieżowego czasopisma tamtych lat). Na tym samym balu Jurek grał jakiś bardzo trudny utwór na skrzypcach i wykonał tzw. flażolettę. Z Jurkiem spotykamy się dość często- nawet wczoraj, tj. 6.01.2007r.byliśmy u niego wraz z Józiem Sielukiem i jego Żoną Dorotką i trochę kolędowaliśmy. Akompaniował Jureczek na jakimś wielofunkcyjnym fortepianie, który w razie potrzeby mógł być orkiestrą. Po zakończeniu kolędowania Jurek trochę swingował i zagrał kilka przebojów z lat dwudziestych i późniejszych. Potem Józio przyniósł z samochodu laptopa i oglądaliśmy m. in. zdjęcia zrobione podczas naszego pobytu w Wiedniu zeszłej wiosny i z Karpacza, gdzie byliśmy razem zeszłej zimy.

Po wakacjach w roku 1959 zostałem studentem Wydziału Górnictwa AGH. Kierunek ten wybrałem będąc pełen podziwu dla dyrektora kopalni "Sosnowiec", Szczepana Wierzchowskiego, który przyjeżdżał na wakacje do Dynowa z Rodziną i grywał z moim Ojcem w bridża. Nie wiedziałem oczywiście nic o górnictwie, a i w Rodzinie nie było tradycji górniczych, jeśli nie liczyć tego, że mąż cioci Heli był kierownikiem kopalni ropy naftowej w Turzym Polu koło Jasionowa, (pracowała tam też moja Mama w czasie okupacji jako tłumaczka) a mąż cioci Dziuni, wujek Ludwik najpierw pracował w Dozorze Kotłów, a potem w Okręgowym Urzędzie Górniczym w Krośnie.

Przed studiami był miesięczny kurs przygotowawczy. Jadałem wtedy obiady często u "Kapusty"- tam, gdzie moja Mama przed wojną dawała korepetycje dziecku właściciela tej restauracji.

W 1959r. uczestniczyłem w niewyobrażalnie wspaniałym koncercie Kiepury, który wieczorem wyszedł ze swego pokoju na taras hotelu "Pod Różą" na ulicy Floriańskiej i bezpłatnie , bez mikrofonów i akompaniamentu długo w noc cudownie śpiewał dla tysięcy Krakowiaków , którzy zapełnili szczelnie ulicę Floriańską od Bramy Floriańskiej do Rynku.

Studia były przyjemne, choć pracowite, bo było czasem ponad 40 godzin tygodniowo zajęć w semestrze. Mieliśmy wielu dobrych wykładowców, niektórych bardzo pobożnych, jak profesor Znański, którego raz spotkałem modlącego się rano , w dzień powszedni , w kościele Świętej Anny. W tym kościele byłem na kazaniu biskupa Karola Wojtyły. Modliliśmy się, ale potrafiliśmy się też bawić, głównie na zabawach studenckich w różnych akademikach, także w przewiązce w akademiku AGH na Reymonta 17, w którym mieszkałem przez całe studia, a także we wszystkich lepszych lokalach Krakowa (tylko w okolicach Rynku było ich kilkanaście). Z nostalgią wspominam pijalnię wina na Sławkowskiej 4, gdzie wypijaliśmy czasem po kilka "lampek" rieslinga (było to wtedy najlepsze wino markowe, ale dostępne dla studenckiej kieszeni).

Królem lokali w ówczesnym Krakowie był "Wierzynek", ta sama restauracja, w której, według legendy, w 1000 roku nasz król Bolesław Chrobry ucztował z cesarzem Ottonem III, a królewscy słudzy roznosili między gośćmi misy pełne złotych monet.



Czasami, po otrzymaniu stypendium, udawałem się do "Wierzynka". Na ulicy, przed wejściem, portier ubrany w liberię kłaniając się otwierał drzwi. Wchodziłem do dużej szatni, i, jeśli była zimna pora, ustawiałem się tyłem do pani szatniarki, która zdejmowała ze mnie płaszcz. Następnie schodami udawałem się na górę, gdzie przy wejściu siwy artysta z włosami jak Paganini grał na skrzypcach trudne utwory przy akompaniamencie fortepianu. Następnie kelner prowadził mnie do wybranego przeze mnie stolika. Zazwyczaj wybierałem dwuosobowy stolik w wykuszu z widokiem na Rynek. Inny kelner przynosił kartę. Po dłuższym jej wertowaniu najczęściej wybierałem pierożki z mięsem, bo była to tam najtańsza potrawa. Gdy podszedł kelner składałem zamówienie. Za jakiś czas pokazywał się on z wózkiem na kółkach, na którym znajdowało się posrebrzane, nakryte naczynie. Po zdjęciu pokrywy ukazywały się rumiane, skwierczące na gorącym tłuszczu małe pierożki, a cudowny ich zapach spowijał cały stolik z niepowtarzalnym widokiem na tysiącletni kościółek Św. Wojciecha stojący na najpiękniejszym na świecie Rynku na wprost okna , przy którym siedziałem. Kelner nakładał parę pierożków na podgrzany talerz i czekał przy wejściu na to, czego jeszcze będę chciał. Zazwyczaj chciałem napić się jeszcze herbaty. Po jej wypiciu na mój znak podchodził płatniczy, szybko sporządzał przy mnie rachunek, po zapłaceniu zaś zapraszał ponownie nie bacząc na to ,że i napiwek był skromny i rachunek nieduży. I to wszystko się działo w siermiężnych latach 1960-1964! Gdy byłem na pierwszym roku, zaprosił mnie wujek Kazik na wystawę sztuki francuskiej do Muzeum Narodowego w Krakowie. Była to tak wielka wystawa, że chyba do dziś takiej w Polsce nie było. Po wystawie poszliśmy na obiad do "Wierzynka". Tam Wujek pokazał mi jedyne w Polsce urządzenie do wymiotowania. Znajdowało się ono w ubikacji męskiej i składało się z prawie pionowej, elipsoidalnej muszli porcelanowej z dwoma rurowymi błyszczącymi uchwytami po bokach. Niestety, niedługo potem zostało zdemontowane, chociaż zapewne nierzadko było w użyciu. Ostatni raz byłem w "Wierzynku" na przyjęciu, które urządziłem z okazji obrony pracy doktorskiej w 1974r. Zaprosiłem promotora mojej pracy, wielu profesorów, dziekana i prodziekanów, Rodzinę i jednego ponad 90-cio letniego rześkiego pułkownika przedwojennego wywiadu wojskowego, który całe powojenne życie spędził jako portier w Bibliotece Jagiellońskiej- innej pracy w PRL nie mógł dostać jako element niebezpieczny (miał Virtuti Militari i szereg wojennych orderów, w tym wiele za wojnę bolszewicką).

Przyjęcie udało się na tyle dobrze, że prawie wszyscy uczestnicy przyjęcia w sąsiedniej sali, urządzanego z okazji obrony pracy habilitacyjnej pewnego doktora z "Poltegoru" we Wrocławiu , przenieśli się do nas wraz ze stolikami, przy których siedzieli (jedzenie i picie, znamienite towarzystwo, oraz gromkie, wesołe śpiewy mieli zagwarantowane u nas). Może, jak Bóg pozwoli, pójdę jeszcze kiedyś do "Wierzynka", usiądę w wykuszu ze stolikiem dwuosobowym z widokiem na największy średniowieczny Rynek w Europie i zamówię pierożki z mięsem. Jak 42 lata temu.

Moja kuzynka, Margita i Jej narzeczony ukończyli studia aktorskie, a potem występowali w "Teatrze Starym" w Krakowie. Odwiedzałem Margitę czasem w czasie przerwy w zajęciach, czekając w holu, wspólnym ze szkołą muzyczną. Pewnego razu przechodził tamtędy pewien szczupły młodzieniec nadzwyczaj zarośnięty, z długimi, kruczoczarnymi, gęstymi włosami i takąż długą brodą. Kto to jest- zdziwiony zapytałem kuzynki. -To Penderecki, asystent w Szkole Muzycznej, odpowiedziała. Odwiedzałem Ją również, kiedy była aktorką .Dostawałem od Niej często darmowe bilety do teatru, zwłaszcza na te przedstawienia, w których Ona grała lub Jej znajomi. Do dziś pamiętam te przedstawienia, w których grała Lidia Zamkow i jedną wspaniałą sztukę Lope de Vegi, w której niezapomniane kreacje stworzyła para Jej przyjaciół. Margitę odwiedzałem również w Jej mieszkanku na ostatnim piętrze "Teatru Starego" na placu Szczepańskim. Na tym piętrze mieszkało kilku znanych dziś aktorów, a wielu innych przychodziło do mieszkania Margity i Błochowiaka spędzać wesoło czas wolny od prób, nauki roli czy występów. Dziś Margita jest emerytką i wolny czas spędza często ze swymi siostrami Akusią (pracuje na UJ, jest psychologiem) i Maryną, która jest lekarzem; pomagała mi ze swym mężem na studiach - Bóg Jej zapłać. U Maryny spotkałem wielu ciekawych ludzi; do takich zaliczał się pan Lem. Był on kolegą Maryny ze studiów . Jego żona, też koleżanka Maryny ze studiów, była radiologiem. Skorzystałem z tego faktu , kiedy pilnie musiałem zrobić wpis na nowy semestr, a nie można było tego dokonać bez licznych pieczątek w indeksie, także bez pieczątki o prześwietleniu płuc. Maryna zadzwoniła do swej koleżanki, ta mnie prześwietliła i w krótkim czasie potem miałem upragnioną pieczątkę.

Równolegle ze mną, ale w Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie studiowała moja kuzynka Krysia Sadowska. Mieszkała w żeńskim klasztorze, bo tam miała warunki do wielogodzinnych ćwiczeń na fortepianie. Grała też codziennie rano do mszy na organach, za czym nie przepadała. Kiedy Ją odwiedzałem w klasztorze, na spotkanie do holu wychodziła z zakonnicą i ostentacyjnie mnie całowała, tak, aby to dobrze widziała pilnująca Ją zakonnica. W klasztorze rygor dla Krysi był zbyt wielki, więc załatwiła sobie stancję u pewnego profesora łaciny z Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Widziałem Jego pracę o turystyce w starożytnym Rzymie i pamiętam "kawał", który mi opowiedział: Leci Papież samolotem (to stwierdzenie było wtedy całkowicie abstrakcyjne, bo Papież od wieków nie opuszczał Rzymu). Podchodzi stewardessa i proponuje kieliszek koniaku.  A na jakiej wysokości lecimy? spytał Papież. -Jesteśmy na wysokości 10 000 metrów, odpowiedziała stewardessa. Dziękuję, nie, za blisko Szefa-odpowiedział Papież.

Na drugim roku dostałem stypendium fundowane, poprosiłem Rodziców o obniżenie ilości wysyłanych mi pieniędzy do 200zł miesięcznie i kupiłem sobie pierwsze w życiu nowe ubranie (dotychczas miałem przerabiane z tych, które nosił przez kilka lat wujek Kazik, drugi mąż siostry mojego Ojca). Było brązowe, z toruńskiej elany. Niestety, drugiego ubrania na studiach już się nie dorobiłem i broniłem pracę magisterską w granatowym ubraniu mojego Ojca - moje brązowe ubranie nie nadawało się na tą okazję.

Na drugim roku, w Barbórkę przeszedłem chrzest górniczy. Odbywał się on w wielopiętrowym holu budynku A zero. Na ogromnej klatce schodowej stał chór AGH, zaś my, adepci sztuki górniczej (lisy) staliśmy na drugim albo trzecim piętrze na czele z lis-majorem. Za moich czasów lis majorem był przez długie lata Marian Bochenek - wysoki, przystojny, obdarzony pięknym i donośnym głosem. Kiedy zaczynaliśmy schodzić w dół, każdy w czarnym , galowym mundurze na czele z lis majorem , wielki chór AGH zaśpiewał:

Kto z góry idzie tam (bis)
Kto z góry idzie tam
Hej , hej , idzie tam
Któż do nas idzie tam?

Lis major schodząc z lisami na dół odpowiadał śpiewem:

Lis major lisów mistrz(bis)
Lis major lisów mistrz
Hej , hej lisów mistrz
Lis major, lisów mistrz.

Ale chór był dociekliwy:

A czegóż lisy chcą?(bis)
A czegóż tutaj lisy chcą
Hej , hej , lisy chcą
I czegóż one chcą?

Odpowiadał lis major:

W górniczy chcą wejść stan
W górników polskich świetny stan
Hej , hej świetny stan
W górników polskich stan.

A chór pytał dalej:

Czy zakon nasz im znan (bis)
Górników polskich zakon znan
Hej, hej zakon znan
Czy zakon nasz im znan?

A lis major:

Wbrew trudom naprzód iść (bis)
I zorzy co ma przyjść
Wytrwale w mrokach drogę kuć
Wytrwale drogę kuć

Na końcu chór zezwalał nam wstąpić do stanu górniczego:

Gdy tak im zakon znan (bis)
Niech wejdą wszyscy w świetny stan
Hej, hej w świetny stan
W górników polskich stan!



Teraz staliśmy już na dole przed dużą beczką po piwie .Trzeba było na nią wejść i zeskoczyć przez skórę, którą z dwu stron beczki trzymali znamienici dwaj górnicy. Skóra była kiedyś nieodłącznym atrybutem górnika, bo służyła do transportu urobku, do zjazdu po pochylni jak na sankach i do innych celów. Po skoku przez skórę popisywał się chór i był to wspaniały koncert. Solistą był Wiesław Ochman, student czy już absolwent Wydziału Ceramiki AGH-nie pamiętam. Jak On śpiewał  "umarł Maciek, umarł, już leży na desce, gdyby mu zagrali , zatańczyłby jeszcze!" Słusznie jest dzisiaj jednym z największych polskich śpiewaków, jakim zresztą już był wtedy, kiedy śpiewał z chórem AGH na Barbórce w 1960r., 47lat temu.

Na skok przez skórę i rodziców chrzestnych przy moim wstąpieniu do stanu górniczego zaprosiłem moją Mamę i dyrektora kopalni "Sosnowiec", inżyniera górnika Szczepana Wierzchowskiego, którego osoba była dla mnie inspiracją do obrania tego zawodu, o czym już wspomniałem. Był to mój pierwszy w dorosłym życiu bal i jednocześnie najwspanialszy. Grało równocześnie kilkanaście orkiestr; w auli grała orkiestra symfoniczna we frakach same walce wiedeńskie i tanga argentyńskie. W innych salach można było tańczyć same rock and rolle i boogie  woogie, a w jeszcze innych tańce latynoskie. Setki ludzi bawiło się w kilku gmachach AGH i do tego na różnych piętrach. Myśmy siedzieli na I piętrze w holu, przy jednym stole z rektorem Akademii Górniczej we Freibergu i jego córką. Tam wypiłem pierwszy kieliszek wódki w swoim życiu. Zabawa trwała do rana, przy suto zastawionym stole ,przy którym szybko i uprzejmie zmieniała potrawy profesjonalna obsługa. Byłem potem na wielu balach z okazji Dnia Górnika ,które urządzało AGH (jeden bal był nawet we Wieliczce, w komorach solnych na dole kopalni), inny w hotelu "Holliday Inn", gdzie moja Żona tańcząc rock and rolla ze Stasiem Konopką-kolegą z roku, została wicemiss balu ), ale żaden nie był tak wspaniały jak ten.

Studiowałem na sekcji Ekonomika i Organizacja w Górnictwie wraz z kilkoma kolegami i z jedną koleżanką. Jeden z nich, Adaś Sucheta, tak jak ja, uwielbiał jeździć na nartach. Pewnego razu, chcąc uniknąć wielogodzinnych kolejek po miejscówkę na Kasprowy Wierch postanowiliśmy zamieszkać w hoteliku w budynku mieszczącym także restaurację i stację zwrotną kolejki linowej. Kiedy zaczęła się lutowa przerwa międzysemestralna , przyjechaliśmy do Zakopanego, jakimś cudem zdobyliśmy miejscówki i wyjechaliśmy na górę , zajęliśmy miejsca w zarezerwowanym uprzednio na tydzień hotelu, zjechaliśmy dla rozgrzewki do Kotła Hali Gąsienicowej, a potem do zmierzchu szusowaliśmy po Hali Goryczkowej. Kiedy zbliżał się zmrok i kolejki krzesełkowe stanęły, doczłapaliśmy się zmęczeni do pokoju , marząc o odpoczynku. Niestety , było to niemożliwe. Kasprowy Wierch nie ma wody, którą w ogromnych ilościach zużywa restauracja, gdzie każdy z setek narciarzy chce się napić gorącej herbaty. Dlatego też wodę trzeba dostarczyć do restauracji kolejką linową, która okropnie hałasuje także w hoteliku poniżej stacji wyciągowej. Odpoczynek i sen był możliwy dopiero kiedy skończono wyciągać wodę do restauracji. Za to rano, jeszcze zanim ruszyły wyciągi, mogliśmy niemal samotnie zjeżdżać z Kasprowego. Jest to chyba i dziś możliwe , o ile ktoś zniesie wielogodzinny hałas pracującej wieczorem stacji końcowej kolejki linowej.

Z Mieciem Stefaniakiem , innym kolegą z mojej sekcji i z jego Żoną Zeną przyjaźnię się do dziś. Dawno temu byliśmy z moją Żoną, z małymi dziećmi , moim bratem Jasiem i z Nimi w Turcji , ja syreną a oni dużym fiatem i do dziś wspominamy ten wspaniały objazd po kilku krajach , pełen radosnych przygód i różnych awarii syrenki. Moim małym dziewczynkom Basi i Agatce też coś zostało z tamtej podróży, Kiedy były na w teatrze dla dzieci przy ulicy Teatralnej we Wrocławiu na przedstawieniu lalkowym o Helenie Trojańskiej , na scenę wyszedł reżyser przedstawienia przed jego rozpoczęciem i zapytał się : - a może ktoś wie coś o Helenie Trojańskiej ? Wtedy zgłosiła się kilkuletnia Basia , wyszła na scenę i długo oraz barwnie opowiedziała jak to była w ruinach Troi, jak weszła do konia trojańskiego (stał wtedy w Troi ogromny koń z drewna, do którego mógł wejść każdy turysta) o co poszło w tej wojnie , no i że o tym wszystkim napisał parę tysięcy lat temu pan Homer, który był ślepy. Wypełniony po brzegi młodymi widzami teatr słuchał tej opowieści w kompletnym milczeniu, a potem zagrzmiał długimi oklaskami.

Po studiach, będąc jeszcze na semestrze dyplomowym rozpocząłem pracę w kopalni "Sosnowiec", ale okazało się, że jeżeli inżynier nie należy do PZPR , to nie ma większych szans na wyższe zatwierdzenie niż nadgórnik, a bez wyższych zatwierdzeń nie można było myśleć w ruchu (na przykład w kopalni) o wyższych zarobkach. Ja nigdy nie należałem do PZPR przez pamięć na moich Dziadków zmarłych na Sybirze, piłsudczyka dziadka Józefa, moją Mamę i ciocię Dziunię prowadzących tajne nauczanie, wujków Henia i Ludwika, żołnierzy AK oraz ich krewnych i znajomych a moja Mama była jedynym bezpartyjnym dyrektorem Liceum Ogólnokształcącego na południe od Krakowa. Ale wybudowała wielkie, nowe Liceum, którego uczniowie niezmiennie zdobywali czołowe miejsca w różnych dziedzinach. Przez wiele lat było to najlepsze liceum wśród takich szkół w małych miastach. Nic dziwnego, że otrzymała medal Edukacji Narodowej , który nikt więcej nie posiadał w Województwie Przemyskim , a potem , kiedy Rodzice zamieszkali w Krośnie , w Województwie Krośnieńskim.

Natomiast w instytutach, placówkach badawczych czy na uczelniach przynależność do partii była na ogół mało istotna. Zrobiłem więc zatwierdzenie na nadgórnika i po dwu latach pracy w kopalni przeniosłem się do Głównego Instytutu Górnictwa, w którym powstał pion Górnictwa Rud. Był to oddział z siedzibą we Wrocławiu. Po pewnym czasie połączyliśmy się z "Biprometem", tworząc Zakłady Badawczo-Projektowe Miedzi "Cuprum", gdzie pracowałem w pionie badawczym do roku 1982. W międzyczasie byłem urlopowany na Studia Doktoranckie na Wydziale Górniczym AGH, gdzie przebywałem przez trzy lata, uzyskując doktorat w 1974r (zał. 2.9.).

Brałem udział w tych studiach w zakresie Aerologii Górniczej i Eksploatacji Podziemnej wraz z Andrzejkiem Łuczakiem, dobrym, uczynnym kolegą, którego można było poprosić o cokolwiek , jeśli się było w potrzebie , a On zawsze pomógł. Taki jest zresztą do dziś. Nic dziwnego, że kiedy urodziła mi się druga córka, Agata, poprosiłem Go na ojca chrzestnego a on się zgodził. Ale ówczesny Dziekan Wydziału Górniczego, prof. T. Ryncarz, skoro się dowiedział, że mam drugą córkę, zapragnął również być jej ojcem chrzestnym. Niestety musiałem Mu w tej sytuacji odmówić, ale obiecałem , że kiedy będę miał następną córkę lub syna , z pewnością Go poproszę. Niestety, nie miałem już więcej dzieci, a i prof. T. Ryncarz niedługo potem zmarł.

Kiedy rozpoczynałem te studia, mój brat Jasio, który też obrał zawód górnika, jeszcze studiował , więc razem spędziliśmy wiele przyjemnych chwil w Krakowie. "Solidarność" zaczęła się u nas bodajże we wrześniu 1981r.

Niedługo Lesio Żołyniak mój kolega z pokoju w biurze, z którym niegdyś spotykałem się często po pracy, został Przewodniczącym Komisji Zakładowej, a Józio Sieluk-wiceprzewodniczącym (Józio, z którym do dziś często się spotykam, jeżdżę na wycieczki i prywatne spotkania, ma biuro projektowe-niedawno zrobił projekt fabryki dla Koreańczyków pod Wrocławiem i nadzorował jej budowę) . Ja też zostałem członkiem Komisji Zakładowej. Miało to związek z tym, że zainicjowałem wydawanie cotygodniowego biuletynu zakładowego pod nazwą "Solidarność ZBIPM Cuprum" (zał.2.10-2.11.). Biuletyn ten był wydawany całkowicie społecznie w kilku tysiącach egzemplarzy, chociaż w "Cuprum" nie pracowało nawet 1000 osób. Pisemko to czytali głównie górnicy z kopalń LGOM a i przedstawiciele różnych zakładów we Wrocławiu przychodzili po to nie. Kiedy w stanie wojennym zatrzymali mnie esbecy i zomowcy w Lubinie, wylegitymowali i zawieźli na komendę milicji, gdzie spędziłem przymusowo kilka godzin, znali mnie z lektury artykułów, które pisałem do każdego numeru biuletynu, czytanego przez nich dokładnie i o którym to biuletynie wyrażali się pochlebnie.

Jak sądzę, popularność tego biuletynu była spowodowana krótkimi odcinkami wspomnień Edzia Gronostalskiego, który jako cichociemny wyszkolony w Anglii został zrzucony na spadochronie w Polsce i walczył w szeregach AK z Niemcami. Ktoś taki był śmiertelnym wrogiem rządzącej w Polsce żydokomuny. Z tego względu poprosiłem Go, aby jako jedyny spośród autorów pisał swoje wspomnienia pod pseudonimem, na co się zgodził. W stanie wojennym byłem wypytywany kilkakrotnie podczas zatrzymań, kto to jest "Skoczek", a i Edzio mi mówił, że był o to samo nachalnie pytany, ale myślę, że bezpieka nic do końca nie wiedziała. Posiadał on i wszechstronne przeszkolenie (np. wiedział jak zabić cicho człowieka przy pomocy igły lub uderzeniem gołej ręki, jak przekazać lub odczytać informację o swoich współrzędnych geograficznych z kawałka poprzedzieranej szmaty) i dywersyjną praktykę. Brał udział w zniszczeniu ogromnego lotniska hitlerowskiego w Norwegii, na którym stacjonowały dziesiątki samolotów wojskowych i uczestniczył w porwaniu z Paryża profesora, który był specjalistą od atomistyki, i którego trzeba było dostarczyć żywego do Anglii przy pomocy łodzi podwodnej.

Jak zazwyczaj w tego rodzaju akcjach, zgięło po kilkunastu cichociemnych ale kilku przeżyło - profesor też. O tych akcjach podobno pisały w swoim czasie wszystkie ważniejsze gazety świata.

W związku z akcją w Paryżu pokazywał mi Edzio zdjęcie, na którym stoi pod pomnikiem zabitych w tej akcji spadochroniarzy, wśród których widnieje jego nazwisko. Oczywiście sprostował tą pomyłkę, a Jego nazwisko zostało z pomnika usunięte. We Francji przebywał bezpłatnie na zaproszenie rządu francuskiego i został odznaczony najwyższym francuskim krzyżem wojennym, który zresztą oglądałem. Posiadał też najwyższe odznaczenia wojenne angielskie.

Człowiek, który umiał prowadzić wszystkie rodzaje pojazdów wojskowych, umiał zabijać cicho gołymi rękami, umiał posługiwać się wszystkimi rodzajami broni, materiałami wybuchowymi i radiem był cennym nabytkiem dla AK.

Pod koniec wojny Jego oddział został rozbrojony przez Rosjan, a partyzanci aresztowani. Pytanie w sądzie było jedno: czy wasz oddział walczył z Rosjanami?

Kto powiedział nieprawdę (że walczył), ten dostawał od razu bez długich tortur wyrok śmierci. Kogo nie złamały tortury, ten też dostawał wyrok śmierci, ale bywał on zamieniany na 25 lat ciężkich łagrów.

Edzio przeszedł wiele rodzajów tortur. Według niego najgorsza była ta, kiedy więźnia zamykano w ciasnej celi, z betonowym garbem na wysokości pleców, w której można było tylko stać bez ruchu. Z góry kapała powoli woda. Pod miejscem na głowie, gdzie spadała stale kropla wody, tworzył się krwiak, a ból rozsadzał czaszkę .Kręgosłup wyginał się w nienaturalny kształt .Po kilku dniach więzień tracił zmysły, a później umierał. Edzio mówił, że najgorsze były chwile oczekiwania na każdą następną kroplę, która zawsze wywoływała straszny ból.

Kiedy Edziowi założono wielokrotnie na stopy "hiszpański bucik"- żelazną podeszwę podgrzewaną elektrycznie i spalono Mu skórę na stopach, oddano go do szpitala.

Pewnego razu na Jego salę przyszedł śledczy i zapytał się Edzia, czy walczył z Rosjanami. Kiedy Edzio zaprzeczył, zaczął go bić w poranione stopy kijem. Na to wszedł dyżurny lekarz i oddał enkawudzistę pod sąd. Po tym zdarzeniu skazano Edzia szybko na karę śmierci, a po złożeniu obowiązkowej prośby o łaskę, dostał 25 lat łagrów. Pracował między innymi w kraterze nieczynnego od milionów lat wulkanu, w którym wydobywano węgiel, chyba na Kamczatce. Śmiertelność przy tej pracy była ogromna, ale nawet nieżywych nie wywożono z krateru. Zostawali tam, gdzie zginęli, razem z jeszcze żywymi.

Po wojnie wrócił do Polski i odnalazł Swoją matkę, która również jako Polka spędziła wojnę nie we Lwowie, gdzie mieszkała, ale w łagrach. Był wolny, ale pozbawiony praw obywatelskich. Ponieważ odmówił szkolenia żołnierzy radzieckich m. in. w sztuce zabijania, zazwyczaj po podjęciu pracy aresztowali Go ubowcy i po tygodniu straszenia wypuszczali , ale z pracy był już zwolniony za nieobecność nieusprawiedliwioną i musiał szybko szukać nowej pracy, bo miał na utrzymaniu starą Matkę i małe dzieci. Nie miał mieszkania do lat sześćdziesiątych. Miał natomiast krzyżyk, który trzymał w ręce podczas licznych rewizji i niezliczonych tortur.

Wszystkie swoje przeżycia podczas wojny i po jej zakończeniu opisał na setkach stron maszynopisu. Maszynopis ten dał mi, abym gdzieś go wydał. Był on tak fascynujący, że "Archipelag Gułag" Sołżenicyna wydał mi się nieciekawy. Niestety, nie mogłem dotrzeć wtedy do żadnej tajnej oficyny i rękopis wojennych i powojennych wspomnień Edzia został Mu zwrócony.

Przed stanem wojennym poznałem w Lubinie wielu ciekawych ludzi. Z jednym działaczem "Solidarności" (chyba z Jej przewodniczącym na kopalni "Lubin") byłem u ministra Szałajdy. Brałem też udział w konferencji "Solidarności" kombinackiej z tym ministrem hutnictwa i w kilku innych związkowych spotkaniach z górnikami. Do dziś pamiętam niestety tylko kilku z tych wspaniałych ludzi pierwszej "Solidarności". Są to m. in. Rysio Sawicki, Stasio Lembas i Henio Karaś. Rysio był przewodniczącym "Solidarności" w KGHM. Był internowany, podobnie jak i Stasio (był dyrektorem stawu osadowego i potem ZG "Rudna") w Głogowie. Henio (obecnie dyrektor "Cuprum") był zatrzymany za udział w demonstracji, pobity w czasie przesłuchania, oskarżony o samouwolnienie (a to zuch-uciekł tym przestępcom z WUSW) i skazany.

Z Rysiem wiążą mnie do dziś więzy przyjacielskie. Został On zmuszony do wyjazdu za granicę wraz z żoną na paszport w jedną stronę i dziś mieszka w Kanadzie. Odwiedził mnie kilka razy, raz był u mnie na Sylwestrze, raz w moim domku nad jeziorem, telefonował parę razy i zapraszał do odwiedzenia Go. Niestety, wysokość mojej renty (poniżej 1000 zł/mies.) skutecznie uniemożliwia mi wyjazd do Kanady. Najpierw Rysio mieszkał w takim miejscu, w którym mógł oddawać się ulubionej hodowli pszczół. Niestety duże i złośliwe niedźwiedzie, które przychodziły na Jego działkę, wyjadały miód i czyniły Jego życie uciążliwym. Zawiadomił więc kogo trzeba i wystrzelano wszystkie niedźwiedzie koło domu Rysia. Teraz mieszka nad jeziorem w takiej okolicy, gdzie jest nawet cieplej niż w Polsce, a na Jego działkę przychodzi tylko kilka czarnych (a więc niedużych) niedźwiedzi, które można przepłoszyć donośnym krzykiem.

Pewnego razu do mojego domku nad jeziorem zawitał Stasio. Długo rozmawialiśmy i ponownie zawiązała się między nami nić sympatii. Spotkaliśmy się jeszcze kilka razy na "Hydrobudowie", na "Rudnej", na "Sieroszowicach", gdzie też był jakimś dyrektorem, parę razy prywatnie, raz w "Cuprum", zrobiliśmy razem dwa czy trzy patenty, ale ostatnio nasze kontakty się rozluźniły.

Moje spotkania z Heniem przed stanem wojennym nie były zbyt liczne. Po stanie wojennym przyszedłem do Niego do "Cuprum" zaproponować Mu wspólną pracę nad sposobem odzyskiwania minerałów użytecznych z odpadów poflotacyjnych, bo byłem przekonany, że zajmuje się zagadnieniami , które mogą być związane z tym tematem. Odparł mi ,że odpadami się nie zajmuje, ale może mnie umówić z kimś, kto dobrze zna tą problematykę .Zgodziłem się i za chwilę przyszedł pan Łętowski , którego poznałem dzięki Heniowi , i z którym dziś mam odpowiedni patent. Z Heniem nie mam od dłuższego czasu żadnych kontaktów, ale zachowuję Go życzliwie w mej pamięci.

Kiedy przyszedł stan wojenny, Komisja Zakładowa postanowiła, że walka z zomowcami na terenie "Cuprum" jest bezcelowa, a zniszczenia biura będą duże. Ludzie zostaną pobici i aresztowani, a wynik dalszego oporu będzie oczywiście negatywny. Zdjęto flagę i kiedy wpadło ZOMO, ani biuro, ani nikt z pracowników nie ucierpiał.

Przewodniczący Rady, Lesio Żołyniak., był w tym czasie nieobecny. Jako członek Zarządu Regionalnego Dolny Śląsk był w tym dniu w Pafawagu, gdzie po ataku czołgów został aresztowany , a później skazany.

W dniu wprowadzenia stanu wojennego, albo może dzień później, kiedy nalewałem benzynę do mojej syrenki prze bramą przy ul. Św. Mikołaja 30/31, gdzie kiedyś mieszkałem(niedawno przeprowadziłem się wtedy do mieszkania w sąsiedniej bramie), weszło kilku zomowców i kilku cywili, Dowiedziałem się później, że przyszli mnie aresztować. Lokator mieszkania, które niegdyś zajmowałem wraz z Rodziną, powiedział, że nie wie, gdzie obecnie mieszkamy.

Widząc, że mogę być aresztowany załatwiłem sobie urlop i spałem poza domem. W styczniu moja córka Basia odebrała telefon: - czy jest Mamusia? -Nie ma. -To powiedz Jej jak przyjdzie , że Tatuś już nigdy nie wróci.

Basia do dziś nadzwyczaj przykro wspomina tą rozmowę i trudno Jej się pozbyć przykrych wspomnień tej rozmowy , chociaż jest wziętym psychologiem w trakcie robienia doktoratu i Józefitką od wielu lat po ślubach wieczystych.

Po urlopie musiałem przyjść do pracy. Jeden z pracowników pionu projektowego Cuprum dał mi klucze do jakiegoś mieszkania, mówiąc, że tam będę bezpieczny. Podziękowałem, wziąłem klucze ,ale nie poszedłem. Dowiedziałem się później, że do tego mieszkania prawdopodobnie przyszli uzbrojeni zomowcy, ale oczywiście odeszli z kwitkiem.

Zimowego poranka, 21. 01 1982r., jedząc śniadanie w barze usłyszałem przez radiowęzeł zakładowy komunikat, abym się zgłosił natychmiast do dyr. d/s projektowych p. Boryczki. Zdziwiło mnie to trochę , bo pracowałem w pionie naukowym, ale poszedłem. W gabinecie stał zomowiec z pistoletem maszynowym, który wręczył mi decyzję o internowaniu. Poszedłem się ubrać i zostałem zawieziony milicyjną nysą na Komendę Wojewódzką MO. Tam jedna kobieta wręczyła mi pismo, w którym było napisane, że jestem internowany za działalność wywołującą niezadowolenie społeczne i godzącą w ustrój PRL (zał.2.11.). Powiedziałem, że zarzuty są nieprawdziwe. Prawdziwe, prawdziwe-powiedziała. Czy widzi Pan te teczki? Tu wskazała na stos teczek o wysokości ok. 30 cm.- To są donosy na Pana.

W tym miejscu muszę dodać, że kiedy złożyłem swój wniosek o udostępnienie mi moich akt do IPN, otrzymałem do wglądu tylko kilka stron, wyłącznie zawierających moje i Żony podania o widzenie! A gdzie jest kilkaset stron donosów na mnie, które widziałem? Czy czasem sekretarz PZPR , który zajmuje stanowisko szefa IPN we Wrocławiu nie zaciera śladów działalności SB?

Chcę zaznaczyć, że nie jestem tu odosobniony, bo żaden z kilkudziesięciu członków Związku Represjonowanych nie otrzymał odpowiedzi na temat donosicieli na swą osobę. Jeżeli to nastąpiło z winy towarzysza dyrektora ,to domagam się usunięcia tego znaczącego sekretarza PZPR ze stanowiska szefa IPN we Wrocławiu. Mam nadzieję, ze odpowiednie śledztwo zostanie pilnie wdrożone , tym bardziej , że widziałem u Adasia Skowrońskiego pismo Prezesa IPN , pana Kurtyki, że towarzysz dyrektor sprawuje się dobrze i nie zostanie odwołany, nawet jeśli domaga się tego Stowarzyszenie Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym.

Po tej dygresji wracam znowu do moich wspomnień.

Z tego pokoju przeszedłem do pokoju przesłuchań. Tam musiałem opowiedzieć, jak przebiegał u nas strajk, a później to opisać. Nie widziałem w tym nic złego, więc napisałem dwa czy trzy zdania na ten temat. Kazano mi teraz czekać. Poszedłem do ustępu i napisałem do Żony kartkę, że mnie internowano i gdzieś mnie niedługo wywiozą, ale nie wiem gdzie. Nie miałem jednak komu przekazać informacji o moim internowaniu, i wysłałem ją nazajutrz z Nysy grypsem. W magazynie więziennym oddałem cywilne ubranie, przedmioty osobiste oraz pasek do spodni i otrzymałem kalesony, koszulę oraz spodnie i bluzę z drelichu. Zamiast guzików do koszuli były przyszyte krótkie sznurki - tzw. troczki. Kalesony też miały troczki. Te troczki używaliśmy jako knoty do lampek sporządzanych z margaryny w zużytych konserwach.

O godzinie 22 we wszystkich celach gaszono światło i wreszcie do czegoś się przydawała margaryna, którą każdy codziennie otrzymywał w ilościach zbyt dużych-chyba po pół kostki. Byli tacy, którzy dawali do domu margarynę podczas widzeń z rodziną, bo na wolności można było wtedy kupić, o ile pamiętam , chyba kostkę margaryny na osobę, ale na tydzień czy miesiąc. Więzienie było powojenne i było położone nad brzegiem rzeki Nysy otoczonej wysokim wałem. Z drugiej strony budynku był spacernik i widok na wojskowe koszary. Spacerowaliśmy codziennie przez pół godziny. Czasami otwierali cele na godzinę, czasem na dłużej.

Tu trzeba wspomnieć, że jeszcze w roku 1980 chyba wszystkie więzienia w PRL miały w oknach założone tzw. "blindy" (nieprzeźroczyste szkło z zatopionym drutem), dzięki którym z celi widać było tylko niebo. Kiedy do Nysy przywieziono internowanych, wyrzucili oni po pewnym czasie blindy, a z okien cel ukazały się te widoki, o których teraz piszę. Dziś chyba nie ma więzienia w Polsce, w którym okna cel byłyby zablindowane. Myślę, że to zasługa internowanych. Zapewne ich zasługą jest też zlikwidowanie "smutniaczka", przynajmniej z więzienia w Nysie. "Smutniaczek" był to ciemnobrązowy chleb żytni, ale nie do zjedzenia, bo cały był jednym zakalcem. Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że po wielodniowej rotacyjnej głodówce, która nastąpiła po brutalnym ataku zomowców 15. 02.1982r. (ja wtedy nic nie jadłem przez dwa dni) podczas której nie przyjmowaliśmy jedzenia więziennego, smutniaczek zniknął, a zamiast niego pojawił się chleb zwykły , dobrze wszystkim znany.

Po okresie ścisłej głodówki oddawaliśmy więzienne jedzenie, ale konsumowaliśmy dobre jedzenie zza okna(była mroźna zima i za oknem wszystko przechowywało się dobrze) dostarczane przez Kurię, różne komitety no i z wyrzeczeniami przez nasze rodziny.

Wracając do rzeczy: kiedy przebrałem się w więzienne ciuchy klawisz (dozorca więzienny) zaprowadził mnie do celi nr 336 na I piętrze, na którym siedzieliśmy wraz ze złodziejami (tzn. ze skazańcami z wyrokiem) i z kapusiami (złodzieje i esbecy). Esbeków można było łatwo rozpoznać, gdyż dobrze grali w ping-ponga i w siatkówkę. W celi 336 siedział Wojtuś Myślecki, Jacuś Jaśkiewicz , Adaś Maślanka, popalony Andrzejek Korczak, jeden kolega, którego Ojciec był na Wschodzie Polski przed wojną sąsiadem Jaruzelskich,(ich syn, Wojciech chodził wtedy do przyklasztornego liceum: z całej klasy po wojnie został żywy tylko Wojciech) kierowca autobusu, kierowca Zarządu Regionu Marek Zasztoft, który podarował mi długi szalik wełniany, aby przynosił mi ulgę, kiedy okropnie bolał mnie kręgosłup, Stasio Syska i ja. To chyba wszyscy; później skład celi się zmieniał. Łóżka były żelazne, piętrowe, między nimi przejście o szerokości około metra. Przy drzwiach, po lewej stronie była ubikacja, a z okna celi było widać spacernik i koszary. Jedzeniem, które było wspólne, zarządzał Wojtuś. Otrzymywane jedzenie chował za okno, a my jadaliśmy zazwyczaj kilkudniowe, uprzednio schowane wędliny czy na przykład masło, którego było dość dużo. Pewnego dnia zauważyłem podczas jedzenia, że wolę jeść świeże masło niż stare. To oczywiste stwierdzenie na tyle się spodobało Wojtusiowi, że ilekroć się spotykaliśmy, to zawsze mi o nim ze śmiechem przypominał.

W więzieniu było wielu wspaniałych ludzi, wśród których kilku znałem na wolności przed uwięzieniem. Był to Adaś Skowroński, szef Biura Interwencyjnego Zarządu Regionu. Działał On legalnie na podstawie Porozumienia Gdańskiego z 31. 08.1980r., punkt 12 traktujący o doborze kadry kierowniczej na podstawie kwalifikacji , a nie jej przynależności do nomenklatury partyjnej, znacznie przyczyniając się do wyrzucenia z dyrektorskich stanowisk kilkudziesięciu towarzyszy, szef poligrafii w Cuprum Krzysztof Małecki i Grzesio Zyndwalewicz, malarz, z którym byłem na 3-tygodniowym obozie konnym w Lutyni niedaleko Lądka Zdroju .Przejechaliśmy wtedy grubo ponad 500km wierzchem. Do dziś czuję świst wiatru w uszach, kiedy konie szły w cwale przez kilkusethektarowe pegeerowskie pola pod Paczkowem i pamiętam uczucie ,kiedy konie wyprzedzały ludzi na trudnej ,górskiej trasie turystycznej. Gdy wracaliśmy do Wrocławia, jeden koń spłoszył się od huku wielu helikopterów, na których komunistyczne polskie wojsko właśnie dokonywało inwazji na Czechosłowację , i jadąca na nim dziewczyna spadła. A za spadnięcie trzeba było postawić pół litra. Nawiasem mówiąc ja spadłem z konia podczas tego obozu jeden raz, kiedy kopnął mnie w nogę Kufel, który musiał iść ostatni, bo kopał idącego za nim. W tym przypadku koń, na którym jechałem, ustawił się bokiem za Kuflem, a ten strzelił z obydwu kopyt, trafiając mnie w nogę, która zaraz zdrętwiała. Ponieważ dopiero wyruszaliśmy, nie chciałem psuć przyjemności kilkunastu przyjaciołom i zawracać.

Wszystko było dobrze do momentu, kiedy rozpoczęliśmy powrót. Przerodził on się w wyścig do stajni. Jak wiemy, okolica Lądka Zdroju jest dość górzysta, a jazda galopem stromymi dolinami nawet dla jeźdźca z obydwoma zdrowymi nogami jest dość trudna .Mój koń rwał do stajni na czele watahy. Nie zdołałem się dłużej utrzymać na tym koniu ze zdrętwiałą nogą i spadłem. Jechałem na plecach po trawie trzymając się odruchowo wodzy ,a kilkanaście koni przeskoczyło nade mną ,gdyż dolina zwężała się w tym miejscu. Tylko jeden koń mnie nadepnął, ale nie uczynił mi żadnej szkody ,gdyż zaraz cofnął nogę. Po tym spektakularnym upadku w pierwszy dzień postawiłem od razu litra, ale na szczęście nie spadłem nigdy więcej z konia do roku 1981, kiedy to ostatni raz galopowałem na kasztanku po pastwisku, które też było rolniczym lotniskiem w podwrocławskim pegieerze.

Z Adasiem Skowrońskim utrzymujemy kontakt do dziś. Gra on na gitarze i śpiewa liczne patriotyczne i lwowskie piosenki oraz liczne arie operetkowe. Jest On przewodniczącym Wrocławskiego Oddziału Stowarzyszenia Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym.

Krzysztof Małecki miał ciężko chorego ojca . Przyszedł do Niego esbek i chciał uzyskać od Krzysia coś nie licującego z godnością uczciwego człowieka w zamian za możliwość widzenia się z umierającym ojcem. Krzysztof powiedział "Nie"!

Kiedy ojciec umarł, ubowiec zaproponował Mu , aby został kapusiem w zamian za możliwość uczestniczenia w pogrzebie ale Krzysztof znowu powiedział Nie! .Coś za coś -powiedział ubowiec i Krzysio na pogrzeb własnego ojca miał nie jechać, ale Go w końcu puścili.

W więzieniu poznałem też Władysława Sidorowicza, a może i Jego Brata, lekarzy, ale pobieżnie i wielu innych serdecznych ludzi, jak Mandziosa Kristofosa, rzeźbiarza.

Wśród kolegów z celi , z którymi utrzymywałem długo kontakty po wyjściu z więzienia , był Wojtuś Myślecki. Pewnego razu przyszedł wieczorem do warsztatu mojej Żony i zaproponował , abyśmy sprawdzili, ilu ubeków będzie nas śledzić podczas jazdy do Jego domu. Jechaliśmy powoli. Za pierwszym skrzyżowaniem jakiś samochód zapalił światła i ruszył za nami. Wojtuś powiedział "raz". Przejechaliśmy kilkaset metrów . Samochód stanął i zgasił światła , zaś inny zapalił światła i ruszył za nami. Wojtuś powiedział "dwa". Zanim Wojtuś dojechał do domu , śledzący Go szpicle zmieniali się blisko 10 razy!

Innym razem przyjechał do mnie ze swoją żoną Marysią w odwiedziny. Na dworze było jeszcze jasno. Po jakimś czasie powiedziałem ,że pójdę na chwilę do samochodu, który stoi na ulicy przed domem . Kiedy otwierałem bagażnik, ktoś, stojący przed cerkwią do mnie zamachał. (Na ulicy Świętego Mikołaja, obok budynku, gdzie wtedy mieszkałem, znajduje się w budynku gotyckiego kościoła cerkiew prawosławna). Kiedy przyszedłem do domu i opowiedziałem co się stało, Wojtuś wyjaśnił mi, że jak zazwyczaj, był śledzony przez ubowców , tym razem jadących w dwu samochodach. Kiedy podjechał pod dom i stanął koło mojego samochodu, jeden szpicel stanął koło cerkwi, a drugi na podwórku. Kiedy zeszedłem do samochodu ,ten koło cerkwi myślał, że wyszedł na ulicę ten, który stał na podwórku i zamachał do mnie. Uśmialiśmy się serdecznie z tego wydarzenia.

Innym razem przyjechałem do Wojtusia, który mieszka w takiej dzielnicy Wrocławia , z której można dostać się do miasta tylko jedną drogą. Pilnują mnie stale-powiedział. Przejedźmy się do miejsca , gdzie jest wyjazd z dzielnicy, to sam zobaczysz. I rzeczywiście-na drodze wyjazdowej z dzielnicy stał samochód. Stoją tu tak dzień i noc-powiedział. Wojtuś był związany z "Solidarnością Walczącą", gdzie szefem był Kornel Morawiecki, z którym kilka razy spotkałem się-ostatnio na pogrzebie p. prof. Poznańskiej, tej, która stworzyła piękny pomnik św. Edyty Stein z białego marmuru w kształcie otworzonej księgi. Kiedyś zaprosiła mnie do siebie i wtedy zobaczyłem , że Jej mieszkanie było ozdobione wieloma rzeźbami różnej wielkości powtarzającymi motyw otwartej księgi. Współpracował z Nią mój towarzysz niedoli z więzienia w Nysie, Grek Kristofos Mandzios. Zaprosiłem Ją do Wielenia (niedaleko w Osłoninie mam domek nad jeziorem), bo w tamtejszym sanktuarium jest cudowna gotycka rzeźba figury Matki Boskiej Wieleńskiej, a Ona wtedy robiła wraz ze swoimi studentami dokumentację figur Matki Boskiej na Dolnym Śląsku, uzgodniłem wszystko co było trzeba z proboszczem wieleńskim, ale było już za późno. Zapewne zmagała się już wtedy z ciężką chorobą.

Kornel wygłosił na Jej pogrzebie piękną mowę. Nic dziwnego, że umie przemawiać, bo startował na prezydenta i jest człowiekiem o wielu talentach, który położył wielkie zasługi w walce o wolną Polskę. Praca w "Solidarności Walczącej" była ściśle konspiracyjna i wymagała wielu wyjazdów. A jak tu jeździć po 30000- 50000km miesięcznie, skoro benzyna była na kartki i wystarczała na przejechanie kilkuset kilometrów miesięcznie?

Jeszcze przed stanem wojennym zostało sprawdzone, że wartburg z silnikiem dwusuwowym przejeżdża do remontu silnika tyle samo, czyli około 100 000km, na benzynie ekstrakcyjnej i na zwykłej benzynie ze stacji benzynowej. Później się "zacierał". Wtedy trzeba było kupić blok silnika z tłokami i korbowodem i zamontować starą głowicę, Samochód był gotowy do jazdy z nowym silnikiem. Benzynę ekstrakcyjną można było kupować bez nadmiernych ograniczeń. A więc ci, którzy wiedzieli o wartburgu i benzynie ekstrakcyjnej mogli jeździć, ile chcieli i do tego za połowę ceny (benzyna ekstrakcyjna była bardzo tania; po zakończeniu stanu wojennego można ją było kupić w stacjach benzynowych, ale już nieco drożej).

Piotruś Medoń, dobry kolega Wojtusia, jeździł konspiracyjnie dużo z różnymi działaczami. Jednego razu przewiózł do mojego domku nad jeziorem Andrzeja Gwiazdę wraz z małżonką. Był on jedną z trojga najważniejszych postaci podczas strajku w Stoczni Gdańskiej obok Lecha Wałęsy i pani Anny Walentynowicz, a i teraz jest dla wielu milionów Polaków postacią charyzmatyczną o nieskazitelnym życiorysie. Dla mnie też.

Podczas drogi śledziło Piotrusia SB. Jechali dobrym samochodem, więc Piotruś nie mógł im uciec Wartburgiem, który rozwija tylko 140 km/godz. Kiedy Piotruś zobaczył ogromne silosy, które stoją przy drodze Leszno-Wschowa, skręcił tam i między budynkami zgubił szpicli.

Pan Gwiazda okazał się miłym inżynierem, który miał wielki talent do majsterkowania. Zrobił mi taką skrytkę na człowieka w domku, że nawet stojąc koło niej nikt jeszcze nie potrafił jej znaleźć. Razem spędziliśmy miło nad jeziorem około tygodnia i goście odjechali z zachowaniem konspiracyjnych zasad. Innym razem odbyło się u mnie nad jeziorem zebranie różnych, nieznanych mi ludzi, w którym brał udział również Wojtuś. Poznałem wtedy profesora Strzębosza. Pamiętam, że zachwycał się nadziewanymi pieczarkami, które moja Żona podała jako część obiadu. Nic dziwnego, bo w Osłoninie jest zagłębie pieczarkowe i pieczarki były niedawno zerwane. Ponadto Żona moja posiada duży talent kulinarny.

Jednego wieczoru pojechaliśmy, bodajże w dwa samochody, na skrzyżowanie autostrady z jakąś podwrocławską drogą. Stanęliśmy koło wiaduktu, a Piotruś Medoń zszedł na pobocze autostrady .Kierowca samochodu, którym jechał obecny senator, Zbigniew Romaszewski z Żoną stanął niedaleko Piotrusia, senator z żoną szybko wysiedli i wszyscy przybiegli do nas na wiadukt, po czym odjechaliśmy zanim esbecy śledzący senatora od Warszawy zorientowali się, o co chodzi. Przyjechaliśmy do mnie na herbatę, a później Wojtuś zabrał gości do siebie na nocleg, gdyż u mnie było trochę ciasno, bo miałem małe mieszkanie, w którym mieszkało 5 osób, a Wojtuś ma domek i mieszkał tam w 4 osoby.

Przypominam sobie jeszcze jedno zdarzenie, w którym czynnie uczestniczył Wojtuś. Często dostarczał mi On znaczki "Solidarności Walczącej", Zawsze były piękne, wykonywane przez artystów grafików o dużym talencie i o wysokich umiejętnościach. Pewnego razu dostałem od Niego ofertę zakupu kilku bloczków ze znaczkami przedstawiającymi Papieża Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Natychmiast z niej skorzystałem i zakupione bloczki zaniosłem do domu i tymczasowo umieściłem między książkami zamierzając je schować poza domem, tak jak inne przedmioty, które mogły być w tych czasach skonfiskowane. Pech chciał, że rano była równocześnie u mnie w domu, w warsztacie i w piwnicy rewizja i znaczki te zostały znalezione i zabrane. Esbecy ukradli mi z piwnicy komplet gazetek , które wydawaliśmy w "Cuprum" przed stanem wojennym, a więc legalnych nawet wtedy. Z warsztatu chcieli zabrać paczki z kafelkami, mówiąc, że to radiostacja, bo paczki były przewiązane drutem, ale w końcu nic nie wzięli.

W związku z tym zaskarżyłem KWMO do Sądu Okręgowego o to, że jej pracownicy tj. dwóch esbeków po cywilnemu i dwóch zomowców w mundurach i z bronią w ręku zrabowali mi kilka bloczków znaczków wydanych przez "Solidarność Walczącą" oraz kasety z piosenkami więziennymi i inne przedmioty, jak np. orzełka w koronie czy odznaki "Solidarności". Adwokatem, którego załatwił mi Wojtuś, był Andrzej Wyrwisz. Na pierwszej rozprawie poprosiłem o to, aby na sali znajdowały się wszystkie dowody rzeczowe, bo zauważyłem, że jest tylko jeden arkusz znaczków. Na drugiej rozprawie również brakowało arkuszy, bo zapewne zostały już rozkradzione ze względu na to, że posiadały one znaczną wartość. Sędzia twierdził jednak, że są bez wartości, bo nie są znaczkami Poczty Polskiej. Odpowiedziałem mu, że na tej sali jest wiele przedmiotów, które też nie są takimi znaczkami, ale przecież posiadają jakąś wartość jak maszyna do pisania, krzesła, toga itd. Istnieją też przedmioty, których nie ma na tej Sali, nie są znaczkami Poczty Polskiej ale posiadają jakąś wartość, jak na przykład znaczki z Powstania Warszawskiego, samochody itp. Niestety, sędzia ten nie mógł zrozumieć, że mogą istnieć jakieś przedmioty, które nie są znaczkami Poczty Polskiej, a mimo to posiadają jakąś wartość i pozbawił mnie świętego prawa własności prawem kaduka. Wyrok ten utrzymał Sąd Najwyższy, pozostałość po PRL. (Byłem tam na rozprawie w sprawach patentowych, podczas której sędzia wymawiał słowo "Cuprum" tak jak jest napisane, co bezapelacyjnie świadczyło o tym , że nie mógł on mieć wykształcenia nawet podstawowego, bo każdy absolwent szkoły podstawowej, nawet tępy , umie prawidłowo napisać to słowo i nawet zna jego znaczenie). W ten sposób straciłem w majestacie prawa moją własność- cenne arkusze znaczków, najpierw zrabowanych podczas rewizji (zabranych siłą przez uzbrojonych w pistolety maszynowe zomowców) a następnie rozkradzionych przez esbeków.

Po pewnym czasie milicja ,nie wiadomo dlaczego, bo wbrew światłemu wyrokowi różnych sądów, oddała mi niektóre zrabowane przedmioty, a wśród nich orzełka z koroną. Tego orzełka wyrwał z ubrania mojej córce Basi dyrektor liceum na ulicy Rosenbergów (od nazwiska radzieckich szpiegów straconych słusznie na krześle elektrycznym) tow. Dudkiewicz i kazał przyjść rodzicom do szkoły. Poszedłem i po wysłuchaniu licznych obelg pod adresem Polski, której symbolem był orzeł w koronie oraz pouczeń, że noszenie takiego orzełka jest zabronione w stanie wojennym, powiedziałem do dyrektora, który był komunistycznym nieukiem (miał skończony AWF, ale co to są za kwalifikacje na dyrektora dużego liceum!), aby mi natychmiast oddał moją własność, którą za moim przyzwoleniem używała moja córka, gdyż w przeciwnym wypadku oddaję sprawę do sądu. Orzełka mi nie oddał, ale ja oddałem sprawę do sądu. Sąd nakazał oddać mi moją własność-orzełka w koronie. Pani pedagog w szkole próbowała oddać tego orzełka Basi, ale córka nie wzięła go mimo straszenia Jej . Przyszła więc do mnie Pani z Kuratorium i długo mówiła mi, że nie wypada, aby taki wielce zasłużony towarzysz dyrektor osobiście oddawał zakazanego orzełka w koronie  w domyśle byle komu, czyli mnie, który nigdy nie był w partii. Co było robić-wziąłem mojego orzełka od tej pani i cieszyłem się, że wrócił do mnie.

Nawiasem mówiąc, ten dyrektor za dwa lata już urządzał konkurs pieśni legionowej, ale niedługo potem został zdjęty ze stanowiska i wyrzucony ze szkoły jako komunistyczny kapuś. Niedługo potem umarł ze zgryzoty. Ręka Boska wymierzyła mu sprawiedliwość. Módlmy się, aby Dobry Bóg bogaty w miłosierdzie wymierzył swoją sprawiedliwość setkom tysięcy komunistycznych zdrajców, zbrodniarzy, pismaków i innych, bo istniejące w Polsce sądy tego nie zrobią , a rozgonić je i przyjąć jako nowych sędziów młodych patriotów, jakich pełno w pokoleniu JP II ,mądrych , uczciwych , zdolnych, nie ma komu.

Z Wojtkiem Myśleckim i Piotrem Medoniem spędziłem wiele chwil w czasie stanu wojennego . Później Piotruś zaczął pracować na Wybrzeżu, a Wojtuś został rektorem szkoły z językiem wykładowym francuskim. Studentem tej szkoły mógł zostać tylko absolwent szkoły wyższej. Ponadto był członkiem kilku rad nadzorczych. Byłem wiele razy na Jego imieninach .W stanie wojennym były huczne, nieraz było kilkudziesięciu gości, ale później były coraz skromniejsze. Czasu było coraz mniej na kontakty towarzyskie-zwyczajna kolej rzeczy. Mimo wszystko żal mi tamtych chwil.

Wracając do współtowarzyszy z więzienia: Jacuś był zdolnym studentem Akademii Sztuk Pięknych .Malował lub rysował pełne artystycznej ekspresji portrety współwięźniów w czasie kilku minut. Mam Jego autorstwa swój portret z okresu pobytu w więzieniu. Jacuś jest bardzo ambitny i zdania łatwo nie zmienia. Pewnie dlatego został skazany na karcer (kabarynę) całkiem bezprawnie , bo internowani nie byli więźniami po wyroku. Ale co wtedy działo się zgodnie z prawem ?

Został przeniesiony do celi, w której łóżko, stół i stołek podnosiło się do ściany tak , aby uwięziony nie mógł usiąść (klawisze pozwolili Mu jednak siadać w ciągu dnia). Spacery też odbywał sam jeden. Dzielnie zniósł te cierpienia pozbawiony jakiegokolwiek towarzystwa i pewnie po tygodniu wrócił do nas.

W innej celi siedział Grzesio Zyndwalewicz, artysta, inny artysta z tej uczelni, który prowadził kurs francuskiego, na który chodziłem, oraz m. in. Adaś Skowroński, o którym już wspominałem. Dostał on propozycję wyjazdu za granicę bez rodziny, ale bez możliwości powrotu do Polski, jak wielu internowanych. Część wyjechała i do dziś nie wróciła, część wyjechała, ale po odzyskaniu przez Polskę niepodległości powróciła, część chciała wyjechać, ale z różnych względów jednak pozostała; znaczna część zamierzała tu jednak zostać i została mimo spodziewanych różnych szykan.

Adaś Skowroński należał do tej grupy, która najpierw wyjechała a potem wróciła. Był On wielokrotnie więziony po powrocie z internowania i na koniec zmuszono Go do wyjazdu za granicę bez rodziny i bez prawa powrotu. Namawiał mnie, abym wraz z nim wyjechał do USA, ale odmówiłem. Adaś był w Stanach kilka lat. Jego pobyt nie był tam sielanką. Polak z wyższym wykształceniem miał małe szanse na pracę. Stałą pracę po dłuższym czasie uzyskał, gdy powiedział, że ma wykształcenie podstawowe, chociaż był inżynierem sanitarnym, który przepracował dziesiątki lat w biurze projektów. W fabryce, w której pracował, zgłosił do majstra niewielkie usprawnienie, a ten zapytał Go, jakie ma wykształcenie. Podstawowe-odpowiedział Adaś. To dobrze, będziesz brygadzistą. W fabryce zastosowano pomysł Adasia. Po pewnym czasie opracował on większe usprawnienie, które wymagało już wiedzy inżynierskiej , i zgłosił je do naczelnego inżyniera. Ten pooglądał rysunki i powiedział - To jest dobre. Zastosujemy to. A jakie masz wykształcenie? -Podstawowe. - Hm, to dziwne. Ale mieliśmy tu już jednego Polaka, który robił inżynierskie usprawnienia produkcji i też miał wykształcenie podstawowe. Będziesz majstrem.

Dla Adasia zaczął się piękny okres. Miał bowiem teraz dobrą pracę. Ale sielanka nie trwała długo. W czasie pracy Adaś zachorował na serce. W szpitalu przeczyszczono Mu tętnice i odesłano do domu. Ponieważ w Stanach przepracował tylko kilka lat, to renta inwalidzka, którą otrzymał, nie bardzo wystarczała na utrzymanie się w Ameryce. A i tęsknił za Polską, więc wrócił.

W celi 336 siedział Andrzej Korczak. Widać było, że miał ciężkie przejścia. Mianowicie pojechał do Anglii i tam z kolegami jeździł prawidłowo po tym kraju z ruchem lewostronnym aż do momentu, kiedy prowadzący samochód kolega zapomniał przed jakimś wzniesieniem, gdzie jest i zjechał na prawą stronę. Pech chciał, że z drugiej strony wzniesienia zbliżał się jakiś Anglik, który jechał prawidłowo, a więc tym samym pasem jezdni. Na wzniesieniu nastąpiło czołowe zderzenie, wszyscy zginęli, ale Andrzejek został wyrzucony na dach samochodu , którym jechał i który się zapalił. Nie mógł się ruszać , choć był przytomny, więc leżał i patrzył jak się pali . Leżał na boku i na rękach. Kiedy przyjechała karetka, zawiozła Go do specjalistycznego szpitala, gdzie powiesili go w sterylnej sali na pasach na kilka tygodni. Chodziło m.in. o to, żeby dłonie, spalone do kości i wszczepione w brzuch, obrosły skórą. Kiedy to się stało, Andrzejka zdjęli z pasów, wykroili z brzucha dłonie, i rozpoczęli robić pracowicie rozliczne przeszczepy. Nie wiem z jakich części ciała Andrzejka wzięli do przeszczepów skórę, ale część twarzy, nos ucho i część głowy wyglądają bardzo dobrze, chociaż można było poznać, że skóra na nich jest przeszczepiona.

Jacuś Jaśkiewicz opowiadał mi nieco inną wersję tego wypadku a mianowicie, że przed tym wypadkiem prowadził samochód Anglik, ale ściął zakręt i doszło do czołowego zderzenia. Po wyjściu z więzienia byłem raz z Wojtusiem u Andrzejka, który mieszkał w szeregówce, kilka razy odwiedził mnie Andrzejek w Osłoninie, w moim domku nad jeziorem, ale na tym moje kontakty z nim się skończyły.

Jeśli chodzi o Adasia Maślankę z mojej celi, to był z niego duży, silny i dla mnie nieodgadniony młody człowiek. Odwiedziny były rzadko; trzeba było o nie pisać do komendanta, niemniej jednak kilka razy miałem odwiedziny w czasie niemal półrocznego uwięzienia. Jedynie podczas mojego pobytu w szpitalu w Nysie Żona mogła mnie częściej odwiedzać, ale co z tego-podczas Jej pobytu w hotelu w Nysie ukradli syrenkę, którą przyjechała mnie odwiedzić i później nie mogła zbyt często przyjeżdżać do mnie- pracowała bardzo ciężko i na wychowaniu miała nasze dwie małe córeczki. Tak więc, kiedy drugi czy trzeci raz żona przyniosła mi kompot, odbyło się małe przyjęcie. O godzinie 22 zamykano cele i musieliśmy opuścić celę 336, gdzie odbywało się to więzienne party - ja też, bo wskutek nieustannego i bezsensownego przenoszenia wszystkich zajmowałem wtedy celę naprzeciwko. Za jakiś czas w celi 336 rozpoczął się hałas; nikt nie mógł spać, a klawiszy akurat nie było. Gwoli wyjaśnienia: Klawisze mają obowiązek w nocy zaglądać co jakiś czas do cel przez judasza, aby sprawdzić , czy w celi wszystko jest w porządku i czy np. ktoś się nie pociął czy powiesił. Aby klawisze mogli wszystko dobrze widzieć, w każdej celi przez całą noc pali się światło. Późno w nocy klawisze otworzyli celę 336 i się uspokoiło. Rano, kiedy otworzono drzwi do cel, zobaczyliśmy, że cela 336 wyglądała jak po "kipiszu"; wszystko było poprzewracane i potłuczone. Okazało się, że Adaś wpadł na pomysł, aby uczyć chudego wtedy studenta sztuk pięknych, Jacusia karate. Tak długo rzucał Jacusiem po różnych kątach celi, że wartownik z garnizonu naprzeciwko zadzwonił do więzienia zapytał się, czy cały dozór więzienia śpi i nie wie, że więzienie jest demolowane. Dopiero po tym telefonie była interwencja i Jacuś jakoś przeżył naukę karate.

Po wyjściu z więzienia Adaś był parę razy u mnie, ale pewnego razu przyszedł milicjant (o dziwo nie na rewizję, bo sam) i zapytał się, czy znam Adama Maślankę. Odpowiedziałem, że znam, ale o co chodzi. Okazało się, że Adaś zapragnął złożyć mi niespodziewaną wizytę niekoniecznie wchodząc drzwiami. Wiedział, że mieszkam na trzecim piętrze, ale pewnie coś mu się pomyliło, i wskoczył z dachu na balkon jakiegoś innego mieszkania, gdzie został obezwładniony i przewieziony do więzienia, albo na milicję. Mogło tak być i taką wersję przyjęła milicja wypuszczając Adasia. Adaś był we Francji, skąd po kilku latach wrócił nie przywożąc niczego. Mówił, że ma działkę w Masywie Centralnym, w środku Francji, i jeśli to prawda, to byłaby to jedyna rzecz, której się dorobił przez dłuższy czas pobytu w ojczyźnie Napoleona. Pewnego dnia Adaś przyjął ode mnie spodnie i odszedł, pewnie na zawsze.

Było z nami w więzieniu w Nysie wielu ciekawych ludzi. Wśród nich muszę wymienić skromnego, ale nadzwyczaj uzdolnionego Andrzeja Zaracha. Potrafił On ułożyć właściwie koskę Rubika (to modna w tym czasie łamigłówka , którą większość ludzi nigdy nie potrafiła ułożyć) w ciągu minuty. Był raz z Wojtusiem Myśleckim u mnie w domku nad jeziorem i wtedy powiedział mi, że musi wyjechać za granicę, bo jego liczne dzieci cierpią tu głód. Był on dwukrotnie internowany , zatrzymany i zapewne tak nękany, aby obrzydła Mu Polska. Wyjechał do USA chyba w 1987r.

Krótko, bo tylko półtora miesiąca przebywał z nami w więzieniu w Nysie Ludwik Turko. Później, gdzieś w połowie lutego 1982r. został on w nocy, po interwencji ZOMO (zomowcy tej nocy pastwili się nad wszystkimi internowanymi wrzeszcząc przy tym obrzydliwe przekleństwa) wywieziony wraz z kilkunastoma kolegami do więzienia w Strzelcach Opolskich, gdzie ostrzyżono im brody i głowy. Ludwik był też aresztowany, następnie zwolniony ze względu na stan zdrowia i ponownie internowany w październiku 1982r. Jego sprawę umorzono na mocy amnestii z 1983r. Podupadł po tych przejściach znacznie na zdrowiu i musiał je podreperować w sanatorium. Ja również dostałem skierowanie do sanatorium po pobycie w więzieniu, które jak wiadomo nie wpływa nikomu na polepszenie zdrowia.

Ku mojemu zdziwieniu, w Świeradowie Zdroju po kilku dniach pobytu spotkałem Ludwiczka. Zaprosiłem Go wraz z Żoną do mojego domku nad jeziorem i przybyli do Osłonina w sierpniu. Spędziliśmy tam z naszymi Żonami kilkanaście niezapomnianych przeze mnie dni , wypełnionych uczynną i pełną żartów wesołością. Myślę, że było to nam potrzebne po tym, co przeszliśmy w tych ponurych czasach.

Na 26 sierpnia, kiedy obchodzę urodziny, Ludwik napisał najprawdziwszym heksametrem długi, trochę ironiczny dytyramb na moją cześć - wspaniałe dzieło literackie; mógłby On śmiało z Trembeckim stawać w zawody i to na czas!

Ludwik jest profesorem rzadkiej gałęzi fizyki - takich jak On jest tylko ponad 100 na świecie. Spotykają się oni od czasu do czasu na różnych kontynentach. Ludwik był posłem i sędzią Trybunału Stanu  ale ogromne straty poniosła literatura, której nie oddawał się przytłoczony nadmiarem obowiązków. Mam nadzieję, że to zaniedbanie jeszcze naprawi.

Dobrym kolegą był Lothar Herbst, szef więziennego "uniwersytetu", który później został szefem radia we Wrocławiu. Był on poetą, Niemcem z urodzenia. Naczelnym zadaniem esbeków, którzy przychodzili do więzienia, było przekonanie jak największej ilości moich kolegów, aby opuścili Polskę bez prawa powrotu i aby podpisali "lojalkę". Kiedy bezpieczniak długo i nachalnie namawiał Go do wyjazdu, bo jest przecież Niemcem,-- odpowiedział , że owszem wyjedzie, ale pod warunkiem że esbek wyjedzie do swojej prawdziwej komunistycznej Ojczyzny, tj. do ZSSR. Od tego czasu nie miał żadnych propozycji ze strony SB.

Pamiętam, jak okropnie rozpaczał Lothar, kiedy podczas rewizji zabrano Mu tą poezję, którą właśnie napisał (zał.. 2.12.). Odwiedził On ze mną i z kilkoma jeszcze kolegami wspaniałego kapelana więziennego ks. Józefa na Jego plebanii i, pamiętam, wręczył Mu pięknie wydany tom podziemnego pisma, w którym zapewne znajdowały się Jego wiersze w znacznej ilości. Po uwolnieniu był kilka razy u mnie i długo w noc oglądał różne filmy na wideo- wtedy była to nowość, a ja miałem jeden z nielicznych odtwarzaczy wideo we Wrocławiu. Lotharowi odklejała się siatkówka i szybko tracił dioptrie w oczach, ale umarł chyba na coś innego. Drugi raz byliśmy u naszego kochanego kapelana Józefa na Jego pogrzebie. Smutna ta uroczystość zgromadziła setki nie tylko internowanych, z których wielu w więzieniu nawróciło się pod Jego wpływem i przyjmowało sakramenty. Nie był On w więzieniu poddawany rewizji osobistej i przenosił duże ilości zakazanych dokumentów i przedmiotów. To chyba dzięki niemu matryca "pieczątki" Matki Boskiej Internowanych z twarzą dziewczyny artysty, który ją wyrzeźbił w linoleum pokrywającym podłogę więziennej kuchni, znalazła się przy ołtarzu Katedry w Nysie, gdzie zapewne jest do dziś (zał.2.13.). Potrafił zorganizować msze na korytarzu w więzieniu, w których uczestniczyli wszyscy więźniowie. Msze te były zawsze podniosłą uroczystością patriotyczną i bardzo wzruszającą . Kiedy na zakończenie mszy kilkaset gardeł zaśpiewało pełnym głosem "Ojczyznę wolną racz nam wrócić ,Panie!" to chyba sam Pan Bóg słyszał nasz błagalny ,ale głośny śpiew. Ten śpiew musiał być groźny, bo niektórzy klawisze mówili: - Panowie my musimy Was pilnować, to nasza praca . Zamknijcie WRON-ę i innych zdrajców, a będziemy ich pilnować z ochotą-mówili nie raz. Jeden klawisz nawet odwiedził nas we Wrocławiu, ale mnie nie było wtedy w domu. Msze święte były też organizowane w świetlicy zwłaszcza z okazji przyjazdu jakiegoś biskupa ( świetnie grał w ping- ponga biskup Nosol, o ile pamiętam, z Tadziem Rogoszem, który w tej dziedzinie był jednym z najlepszych wśród nas, internowanych w Nysie).

Z pogrzebu Ojca Józefa wróciłem w towarzystwie współwięźnia z Nysy, Andrzeja Wiszniewskiego, który po zakończeniu represji został rektorem Politechniki Wrocławskiej, radnym sejmiku i senatorem.

Przypominam sobie, że przeżyłem w więzieniu kilka kipiszy ( kipisz to rewizja w celi, połączona z robieniem totalnego, przerażającego bałaganu), kilka rewizji osobistych, kilka zmian celi i jeden atak zomowców. Po tym ataku co najmniej kilkunastu kolegów wywieziono do więzienia w Strzelcach Opolskich. Jakie to ciężkie więzienie, mógłby opowiedzieć Wujek Henio, który z wyrokiem śmierci, a potem z dożywociem przebywał we wszystkich kazamatach PRL-u. Tak odpłacała komunistyczna władza Polakom za ich wierność Ojczyźnie i tak samo zdrajcy z WRON-y rękami swych siepaczy (obecnie z wysokimi emeryturami za utrwalanie władzy ludowej ) męczyli moich kolegów. Ich ojcowie torturowali i zamęczali tysiące patriotów z AK, z NSZ, oraz zwykłych Polaków, bądź wydawali ich enkwdzistom, co było równoznaczne z wyrokiem śmierci w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, w Treblince lub w Jaworznie, prawdopodobnie na Majdanku, najstraszliwszym obozie koncentracyjnym, jaki widziałem, o wiele okropniejszym od pozostałych , razem wziętych oraz na Sybirze . W obozach tych , a także w Koncentrations Lager Warschau NKWD więziło Polaków po wojnie przed wywózką na Sybir.

W więzieniu panowała moda na picie "czaju". Była to ciecz powstała w wyniku zaparzenia dużej paczki herbaty w jednej szklance. Dla mnie było to coś obrzydliwego no ale czasem trzeba było wypić trochę zwykłej herbaty lub kawę. Potrzebny był więc stale wrzątek, mimo że wtyczek w celach nie było. Robiło się więc grzałkę z dwu żyletek oddzielonych od siebie zapałkami , albo z puszki po konserwach, łączyło się to jednym przewodem z metalową pryczą (to był przewód zerowy zwany anteną), a drugim przewodem z prądem, który był w stale świecącej się lampie. Woda w szklance przy pomocy takiej grzałki gotowała się w 3-4 sekundy. Niestety zdarzały się różne przykrości podczas gotowania wody. A to kogoś "kopnęła" będąca pod prądem prycza, a to "wysadziło" stopki w całym więzieniu, a to ktoś podłączył przewód zerowy do kranu i nieuważny internowany po odkręceniu wody został mocno porażony prądem (po leczeniu w szpitalu wydobrzał).

Do więzienia przychodziła dentystka. Zajmowała się ona głównie wyrywaniem zębów. Jeżeli ktoś chciał plombować zęby, to po operacji plombowania wychodził zielony z bólu. Maszyna do plombowania była przestarzała a wiertła tępe.

Ponieważ miałem uciążliwe bóle kręgosłupa, które nie chciały ustąpić nawet pod wpływem zastrzyków z witaminy B-12, a także inne dolegliwości, lekarz więzienny skierował mnie do szpitala w Nysie. Był to szpital pełen dość beztroskiej obsługi. W wyniku niezbyt fachowego podania płynu, który miał się znaleźć w moich wnętrznościach przed prześwietleniem, w pewnej części ciała wyskoczyło mi coś wielkości kurzego jaja, bolesne i utrudniające chodzenie. Leżałem więc, a obok mnie po jednej stronie na łóżku był chłopak z kikutem poniżej kolana. Pewnego razu rąbał drzewo i siekiera się ześlizgnęła i uderzyła go w stopę. W wyniku leczenia w domu powstał duży strup, który zaczął ropieć. Poszedł więc do szpitala, gdzie pod wpływem silnych antybiotyków rana zaczęła się goić. Miał już za parę dni opuścić szpital , kiedy ordynator oddziału wyjechał na jeden dzień. Na obchodzie następnego dnia młody lekarz pooglądał ranę i pod nieobecność ordynatora kazał mu się szykować do operacji usunięcia tego strupa, który i tak miał sam odpaść za parę dni. Za kilka minut usunął go, ale na obchodzie następnego dnia, ordynator, który właśnie powrócił, zarządził obcięcie nogi poniżej kolana, gdyż w wyniku niewłaściwej, niepotrzebnej i samowolnej operacji wdała się gangrena. Teraz czekał na usunięcie nogi powyżej kolana, bo miał bolesne przykurcze kikuta. Kiedy wreszcie obcięto mu nogę powyżej kolana, był naprawdę szczęśliwy, gdyż wiedział, że przykurcze zostały raz na zawsze usunięte. Po drugiej stronie mojego łóżka leżał starszy człowiek, który cały dzień wołał: odetnijcie mi nogę, odetnijcie mi nogę. Kiedy była wizyta, błagał o ucięcie nogi dyżurnego lekarza ,ale ten zbywał go. Kiedyś jeden z młodych lekarzy powiedział mi, że gangrena u niego zbyt wolno postępuje i będą czekać z obcięciem nogi przy biodrze, aż obejmie całą nogę. Nie wiem, na co oni czekali, bo widziałem nogę mojego sąsiada niedoli i przypominam sobie, że była granatowo-czarna.

Innym razem przywieziono starszego pana, który miał obstrukcję. Na początku rozmawiał, chodził do łazienki itd., a potem lekarze go zbadali i orzekli, że nic się nie da zrobić. I rzeczywiście - za kilka dni umierał w bólach przez kilkanaście godzin na oczach kilkunastu pacjentów z sali. Kiedy nastąpiła wreszcie agonia, na chwilę podano mu tlen i zaraz skonał.

W zasadzie był to dobry szpital, bo kiedy przywieziono kogoś z przebitym sercem (chyba nożem ), to wyjęto ten nóż i zaszyto pacjentowi serce tak, że wydobrzał. Podczas pobytu w szpitalu poprosiłem, aby pozwolono mi wstawić sobie ząb, który niedawno wyłamał mi się. Dentystka była na mieście, więc podczas drogi i wizyty u dentysty kilkakrotnie pilnowały mnie, abym nie uciekł, dwie młode stażystki wyznaczone do tego celu przez ordynatora. W szpitalu w Nysie często odwiedzała mnie Żona , ale pewnego razu dwaj złodzieje ukradli Jej naszą syrenkę w Nysie, a następnie rozbili ją pod Zabrzem. Niedługo potem mój brat Jasio i moja teściowa pożyczyli Ewie pieniądze , aby mogła kupić malucha od Zdzisia Gromady , z którym przepracowałem wiele lat w jednym pokoju.

Po powrocie ze szpitala do więzienia niedługo bóle kręgosłupa znowu się nasiliły i podczas przepustki położyłem się do szpitala przy Placu 1-go Maja we Wrocławiu. Teren tego szpitala sąsiadował z posesją mojego domu, więc codziennie, w piżamie przechodziłem przez ogrodzenie i cieszyłem się z krótkiego pobytu z Rodziną. Trwało to dość długo zanim przyszło zawiadomienie, że jestem już wolny. Dziś nie pamiętam dokładnie, ale prawdopodobnie byłem zwolniony na kilka dni przed wyjściem ze szpitala .

Na przepustkach byłem jeszcze co najmniej dwa razy. Za pierwszym razem odwiedziłem kolegów, którzy z więzienia w Nysie i z innych miejsc odosobnienia zostali przeniesieni do Nowego Łupkowa niedaleko Komańczy.Byłem tam z moją Zoną Ewą i z moim kuzynem , Robertem Sadowskim. Dotarcie do tego więzienia nie było łatwe.Za klasztorem, w którym kiedyś był więziony Kardynał Stefan Wyszyński, w wąwozie, była ustawiona budka. W budce tej siedział klawisz albo milicjant, nie pamiętam. Trzeba było oddać dowód osobisty , przepustkę i powiedzieć, kogo chce się odwiedzić. Kiedy powiedziałem, że pragnę odwiedzić jednego pracownika telewizji we Wrocławiu Piotrka Bielawskiego czy Marka Tumidajewicza, usłyszałem jaki to jest straszny przestępca z tego Marka, bo i tu nastąpiło wyszczególnienie Jego zbrodniczych dla władzy ludowej wyczynów. (Przypuszczalnie coś tam było niewygodnego dla władz ,bo jak dowiedziałem się później , Marek i Piotrek byli też w więzieniu w Załężu-Rzeszowie, które było zbudowane oszczędnie z siporeksu, i które zostało przez internowanych częściowo rozebrane, tak że cele tworzyły amfiladę bez ścian i bez drzwi. Marek został wypuszczony z więzienia jako jeden z ostatnich internowanych w Polsce i nie wiem, czy zdążył na Wigilię w 1982r. Wyjechał do Norwegii z rodziną). Nie wdawałem się w dyskusję, obawiając się, że mogę zostać zidentyfikowany jako internowany na przepustce i nie zostać dopuszczony do widzenia. Dostałem przepustkę i zacząłem się wspinać wąwozem do góry. Po pewnym czasie ukazał się moim oczom przerażający widok. Baraki, w których siedzieli internowani, były otoczone podwójnymi, wysokimi drutami kolczastymi, z drutami elektrycznymi na białych izolatorach między którymi była droga, po której spacerowali uzbrojeni wartownicy z psami. Czasem też po tej drodze chodziły same psy. Nie wiem, czy do drutów podłączony był prąd, ale całość sprawiała wrażenie czynnego obozu koncentracyjnego albo gułagu, o którym zapewne marzyła WRONa myśląc o Polakach.

Koledzy z Nysy byli przyjemnie zaskoczeni (i pan Antoni Lenkiewicz, który również do dziś tj .do25.02.2007r. pamięta moją wizytę w Łupkowie ), że ich odwiedziłem. -Jak tu przyjechałeś, przecież siedzisz w więzieniu w Nysie. Siedzę, siedzę, ale teraz mam przepustkę, odparłem.

A jeśli chodzi o obóz koncentracyjny, to do więzienia w Nysie został przeniesiony przynajmniej jeden z internowanych w byłej filii obozu koncentracyjnego Gross Rosen (Rogoźnica) w Kamiennej Górze (zał.2.14.). Opowiadał mi On , że osadzeni tam internowani do klawiszy mówili po niemiecku, a ci więźniowie, co nie znali tego języka, nauczyli się szybko kilku zwrotów typu "Jawohl, Herr Hauptmann!" ,"Maul halten!", "schneller, schneller!", itd. Nic dziwnego, że kiedy internowanych w tym obozie koncentracyjnym odwiedził Kardynał Gulbinowicz, klawisze skarżyli się Mu, że więźniowie mówią do nich po niemiecku. Nic dziwnego- odparł Kardynał z właściwym sobie humorem. - Do strażników więźniów w obozie koncentracyjnym należy się zwracać wyłącznie po niemiecku, stojąc na baczność z odkrytą głową  dodał.

Niedługo po tej wizycie i po zapowiedzi Kardynała, że ogłosi z ambon o przetrzymywaniu Polaków w byłych obozach koncentracyjnych przez władze PRL , ten obóz dla internowanych przestał istnieć (chyba w kwietniu1982r.), a internowanych przestano zamykać w poniemieckich obozach koncentracyjnych .

Za drugim razem, kiedy dostałem przepustkę, pojechałem do "Niedźwiedzia" (nazywał się Roman Niegosz), który został przeniesiony z więzienia w Nysie do więzienia w Uhercach. Siedział on w podobnym więzieniu jak w Nowym Łupkowie. "Niedźwiedź" nie chciał, abym Go oficjalnie odwiedził, gdyż każdy miał tam bodajże jedno widzenie w miesiącu, więc gdybym się z nim widział, nie otrzymałaby widzenia Jego Żona, która niedługo miała przyjechać z Jeleniej Góry. Porozmawialiśmy więc przez ogrodzenie , wręczył mi różne listy i "pieczątki" i pojechałem do Wrocławia, a potem do więzienia w Nysie, bo moja przepustka już się kończyła. "Niedźwiedź" był mocnym, wesołym, tryskającym zdrowiem, krępym, o męskiej urodzie, stanowczym mężczyzną. Mieszkał w domku w Jeleniej Górze. Kiedy przyszli po Niego 13 grudnia 1980r. wyszedł na mróz z dużą siekierą i powiedział: -chodźcie tu, to was zarąbię. Widać, żaden z zomowców nie chciał być zarąbany, bo pewnie nie doszedł do nich jeszcze rozkaz Kiszczaka, aby strzelać, najlepiej do wszystkiego co się rusza, bo przyjechał jeszcze pluton z bronią gotową do strzału i nasz kolega skapitulował. W proteście przeciw złemu traktowaniu internowani podjęli pewnego razu głodówkę. Kiedy komendant więzienia zapytał się dość tęgiego Niegosza, czy On też głoduje, ten odparł: - też, ale tylko między śniadaniem a obiadem.

Odwiedziłem Go po wyjściu z więzienia wraz z Wojtusiem. Mieszkał w Jeleniej Górze u podnóża góry, na której stała ruina wielkiego zamku. Później został posłem pierwszej kadencji, a po skończeniu posłowania wkrótce zmarł, podobno na serce. Był to jednak czas, w którym wielu ludzi znajdowano powieszonych w garażach, często nieżyczliwi dla komuny wypadali z okien położonych wysoko , topili się w studzienkach melioracyjnych bez wody albo w morzu mając we krwi po parę promili alkoholu, chociaż nigdy nie pili , palili się w pożarach różnych budynków, lub byli zabijani w wyrafinowany sposób przez nieznanych sprawców, najczęściej po okrutnych i długotrwałych torturach.

Jak już wspomniałem, do więzienia internowanych w Łupkowie zawiózł mnie z Krosna mój kuzyn, Robert Sadowski, ( też skończył Wydział Górniczy na AGH) samochodem księdza Tadeusza Szeteli . Robert musiał mieć odpowiednią przepustkę, która umożliwiała mu wyjazd z Krosna i talon na benzynę. Ksiądz Szetela ,którego darzę wielką sympatią od kilkudziesięciu lat , wieloletni i wielce poważany członek AK, był nielubiany przez komunę do tego stopnia ,że Urząd do Spraw Wyznań z Rzeszowa nie zatwierdził Go na "administratora" (proboszcza) parafii w Siennowie (diecezja przemyska ), głównie z powodu patriotycznych kazań . Wtedy Opatrzność Boska spowodowała , że ten niestrudzony żołnierz Boga i Ojczyzny został proboszczem w Krośnie. Tam wybudował przestronną plebanię z salami do nauki religii (w czasach PRL nauczanie religii w szkołach było zabronione ) i wspaniały kościół. Nie było Mu łatwo- ale pieniądze na budowę kościoła dali ofiarni parafianie - dziś kościół stoi i będzie stał jeszcze co najmniej kilkaset lat na chwałę Boga i na świadectwo wiary tych , którzy zetknęli się ze skromnym proboszczem z Krosna. .Moja Rodzina ufundowała w tym kościele duży witraż , nieznacznie przyczyniając się także i w ten sposób do wybudowania tego kościoła.

Wśród internowanych w więzieniu w Nysie był Adaś Jara , członek chóru , którym dyrygował Edmund Kajdasz. Założył on chór więzienny i wytrenował nas w śpiewaniu różnych patriotycznych pieśni, w tym "Bogurodzicy". Sam komponował przejmujące i wspaniałe piosenki, które często wyciskały łzy z oczu ; pisał też do nich własne teksty. Po uwolnieniu wyjechał na paszport w jedną stronę do Austrii.

Pewnego wiosennego dnia przyjechał do Nysy cały chór, do którego należał Adaś ( liczył kilkadziesiąt osób), ustawił się na wysokim nasypie nad Odrą naprzeciw więzienia i dał tak wspaniały i wzruszający koncert pieśni patriotycznej , jakiego pewnie już nigdy nie usłyszę . Całe więzienie znalazło się w oknach, łącznie z klawiszami. Wokół chóru zgromadzili się mieszkańcy Nysy i wszyscy w milczeniu słuchali tych pieśni, z którymi na ustach ginęli nasi ojcowie walcząc i cierpiąc za świętą sprawę wolność Ojczyzny.

Kiedy skończyli(a śpiewali długo) wybuchły wielominutowe oklaski setek ludzi, które ten koncert z nabożeństwem wysłuchały. To były niezapomniane chwile, które na zawsze zostaną w mej pamięci.

Wspomniałem już, że matryce "pieczątek" wykonywaliśmy z linoleum, które leżało na podłodze małej kuchenki pomocniczej na naszym piętrze w więzieniu. Nigdzie indziej nie było linoleum, piętra były stale zamknięte. Kiedy zabrakło linoleum, poprosiłem Żonę na widzeniu, aby przyniosła jakiś materiał ,z którego można by było wykonywać matryce. Żona przyniosła to, o co prosiłem i zestaw narzędzi rzeźbiarskich, które polecił mi dostarczyć kolega z pracy, Romek Glapiński. Produkcja "pieczątek" zmniejszyła się ,gdyż inwencja wszystkich artystów na naszym więziennym piętrze osłabła no i zabrakło linoleum. Wówczas sam zacząłem robić matrycę "pieczątki", a ponieważ nie mam talentu, ktoś mi trochę pomógł, ktoś dokończył i tak powoli zaczęły powstawać u nas znowu anonimowo nowe "pieczątki" - małe dzieła artystyczne pokazujące nasz ból rozłąki z Rodzinami, tęsknotę za wolnością , rozpacz za utraconą "Solidarnością" i Ojczyzną, udręczoną przez WRON-ę. Były to małe dowody tęsknoty za Ojczyzną, która stanie się wolna , kiedy zerwiemy kajdany, połamiemy bat Moskala, a mury runą i pogrzebią stary świat (Jest to parafraza znanej piosenki barda internowanych, Karczmarka, który ją śpiewał jeszcze wtedy, gdy był śmiertelnie chory na raka krtani i nie miał pieniędzy na leczenie).

Jak już wspomniałem, w więzieniu trochę chorowałem .Byłem też w szpitalu, ale nadal czułem się źle. Kiedy w czerwcu 1982r. wyszedłem na przepustkę, ze względu na zły stan zdrowia udałem się do szpitala na placu 1-go Maja we Wrocławiu, gdzie przebywałem do mojego zwolnienia z więzienia w Nysie. Zaraz poszedłem do pracy, od której oderwano mnie nagle wskutek internowania. Niestety, mały, łysy i grubawy esbek, który był "opiekunem" "Cuprum"  nazywał się Tadeusz Korzeniowski) wzywał mnie na przesłuchania i m.in. namawiał, abym donosił na dyrektora Zbigniewa Pochciała.

Przesłuchiwał mnie już w więzieniu w Nysie i nie zrobił ze mnie donosiciela, więc powinien wiedzieć, że i tu w pracy nie zamierzam na nikogo donosić. Ponadto zaczęły się rewizje w domu i przesłuchania na komendzie milicji na Łąkowej, które trwały kilka lat. Raz przy takim przesłuchaniu w 1987r. zaaresztowano mnie na 48 godzin , chyba na Łąkowej. Prycze w celi przypominały drewniane skrzynie, a materac miał grubość 5cm . Innym razem zabrali mnie na komendę MO w niedzielę rano, gdzie spotkałem na korytarzu Wojtusia Myśleckiego, który spokojnie czytał sobie tam gazetę, oczekując na swą kolej do przesłuchania. W tych warunkach trudno było nadal pracować i postanowiłem jakoś przeczekać trudny dla mnie okres. Napisałem więc podanie o udzielenie urlopu na dokończenie pracy habilitacyjnej. Pracę tą miałem przepisaną na maszynie, ale trzeba ją było poprawić i wpisać greckie litery ręcznie we wzorach matematycznych.

Dyrektor "Cuprum", Zbigniew Pochciał powiedział mi wtedy, że Ministerstwo Nauki nie zgadza się na udzielenie mi tego urlopu. Pojechałem więc do tego ministerstwa, gdzie dowiedziałem się, że jeszcze się nie zdarzyło, aby podanie o urlop na dokończenie pracy habilitacyjnej, podpisane przez dyrektora zakładu, nie zostało przez nich zaakceptowane. Wróciłem i poinformowałem dyrektora, że jeśli podpisze moje podanie o urlop habilitacyjny, otrzymam go z pewnością. Odpowiedział, że nie będzie mi robił trudności, ale moje podanie musi zaparafować kierownik zakładu, w którym pracowałem. Tym kierownikiem był kolega ze studiów, któremu załatwiłem zwolnienie z odpracowywania stypendium fundowanego na kopalni "Łaziska" . Kopalnia ta należała do Jaworznicko- Mikołowskiego Zjednoczenia, gdzie zastępcą dyrektora ds. mechanicznych był kolega mojego Ojca jeszcze z czasów przedwojennych pan Stefan Czarnecki ). Teraz razem mogliśmy się przenieść z kopalń (ja z kopalni "Sosnowiec", gdzie z dyrektorem Szczepanem Wierzchowskim załatwiłem sobie zwolnienie z dalszego odpracowywania stypendium fundowanego) do Głównego Instytutu Górnictwa, Pion Górnictwa Rud, Oddział we Wrocławiu. Kolega ten powiedział mi jednak, że wezwał go dyrektor Zbigniew Pochciał i zakazał mu parafować moje podanie, gdyż inaczej zostanie zwolniony ( niedługo zresztą odszedł na lukratywną posadę w kopalni "Rudna"). Zrozumiałem więc, że nie dostanę urlopu na dokończenie pracy habilitacyjnej . Zostałem zwolniony z pracy z przyczyn związkowych, jak wielu więźniów politycznych i internowanych. Koleżanki i koledzy pożegnali mnie serdecznie, bo rozstawaliśmy się na zawsze po wielu latach wspólnej pracy (zał. 2.15). Na szczęście warsztat mojej Żony prosperował dobrze i mogliśmy pomóc czterem osobom bez pracy, które zatrudniły się w tym warsztacie. Był to Lesio Żołyniak, który wyszedł z więzienia po wyroku za udział w strajku w Pafawagu 13.12.1982r. i za nielegalną działalność związkową, pracownik Pafawagu internowany w więzieniu w Nysie (chyba Kamiński), Celina Bielawska, żona Piotra z TV, internowanego podówczas w Rzeszowie - Załężu i żona mojego kolegi z liceum.

Promotor mojej pracy doktorskiej prof. dr hab.inż. Stanisław Takuski zachęcał mnie nadal do zrobienia pracy habilitacyjnej. Uznał, że abym ją obronił, muszę napisać jeszcze dwa skrypty oraz zamieścić jeszcze kilka artykułów w specjalistycznej prasie naukowej (miałem już wtedy 16 artykułów i kilkadziesiąt patentów oraz zgłoszeń patentowych). Pierwszy skrypt naszego autorstwa (zał. 2.16.) ukazał się w 1984r., zaś rękopis drugiego złożyłem prof.dr hab. inż. Stanisławowi Takuskiemu do poprawek. Niestety, niedługo potem zmarł, zanim oddał rękopis naszego drugiego skryptu do druku. W tej sytuacji kiedy i dziś trudno jest znaleźć promotora do niemal gotowej pracy habilitacyjnej o nieczęsto spotykanej tematyce, zrezygnowałem z pomysłu dokończenia mojej pracy habilitacyjnej, tym bardziej, że nie miałem szans na zatrudnienie tam, gdzie habilitacja byłaby do czegoś przydatna, tzn. w zakładzie badawczym czy naukowym lub na uczelni.

Gdy weszła ustawa nakazująca ponowne zatrudnianie zwolnionych z powodów działalności związkowej, (więźniów politycznych, internowanych i innych), mogłem się starać o ponowne przyjęcie do "Cuprum", gdyż miałem takie wypowiedzenie. Jednak tego nie zrobiłem, gdyż były wtedy zwolnienia z "Cuprum" i gdybym się tam ponownie zatrudnił, to może ktoś w złej sytuacji materialnej straciłby przez to pracę.

Mój kolega z pracy Lesio Żołyniak po warunkowym zwolnieniu z reszty więzienia przez Radę Państwa na wniosek pracowników "Cuprum" stawił się do pracy 4 maja 1983r., a za tydzień otrzymał wypowiedzenie. Po 7 miesiącach Okręgowy Sąd Pracy przywrócił Go do pracy. Przez dwie kadencje pełnił funkcję Przewodniczącego Tajnej Komisji Zakładowej "Solidarności"; funkcję tą następnie objął Józio Sieluk.

Mój dobry, życzliwy, uczynny i uczciwy kolega ze studiów Jasio Sadecki, którego los ciężko doświadczał , który jako dyrektor ZG "Rudna" strajkował 13.12.1981r. z górnikami, za co został natychmiast zwolniony przez WRON-ę, skorzystał z ustawy, ponownie zatrudnił się w KGHM i niedługo został prezesem tej najbogatszej w Polsce firmy.

Kiedy nastał Balcerowicz, a interesy w zakładzie zaczęły iść gorzej, postanowiłem poszukać pracy. Nie mogłem przyjąć się do "Cuprum", bo ustawa, o której wspomniałem , już nie działała, w KGHM (do którego należało wiele zakładów, m. in. "Cuprum" i kopalnie miedzi) dyrektorem był ktoś, kto udawał raczej mojego kolegę niż był nim naprawdę, ale niewiele zrobiłby dla mnie, chociaż wypłynął przy znacznej pomocy Lesia Żołyniaka, Józia Sieluka i mojej.

Na ZG "Konrad" dyrektorem był dawniejszy inżynier wentylacji na ZG "Rudna", sekretarz PZPR , którego trochę znałem z dawnych lat i ze spotkań imieninowych u Agaty, wdowy po moim koledze z lat studenckich, Andrzeju Januchcie, który został dyrektorem ZG "Rudna" po Jasiu Sadeckim. Zapytałem go, czy miałby pracę dla mnie, ale mi odmówił.

Lesio, który już pracował jako zastępca dyrektora w Okręgowym Urzędzie Górniczym we Wrocławiu postanowił i mnie pomóc w załatwieniu tam pracy. Dyrektorem OUG był wtedy pewien kolega z mojego roku. Pracowałem z nim długie lata w "Cuprum" ale nie darzył mnie zbytnią sympatią, więc podanie o pracę złożyłem na ręce Lesia. Ten rozmawiał w mojej sprawie z dyrektorem, ale jeden towarzysz nadinspektor pracujący podówczas w OUG usilnie odradzał towarzyszowi dyrektorowi zatrudnienie mnie tam i to w obecności Lesia, zresztą bezpartyjnego. Może dlatego przed wyjazdem na urlop przypomniał dyrektor Lesiowi, że to on decyduje o sprawach kadrowych, a nie jego zastępcy i nie może być żadnych przyjęć do jego powrotu z urlopu. W ten sposób upadła sprawa mojego zatrudnienia w OUG.

Mój wieloletni sąsiad, którego znałem z "Cuprum", pracował w OUG jako nadinspektor nadzorujący wentylację w kopalniach. Kopalnia w Sieniawie nie miała inżyniera wentylacji, a bez obsadzenia tego stanowiska kopalnia podziemna nie może funkcjonować , więc należało zamknąć tą kopalnię. Nie chcąc dopuścić do zamknięcia kopalni towarzysz nadinspektor zwrócił się do mnie z propozycją objęcia stanowiska inżyniera wentylacji, gdyż wiedział, że jestem bez pracy i że obejmę to stanowisko, którego nikt nie chciał ze względu na niską płacę. Ponadto w razie wypadku związanego z wentylacją w kopalni mógłbym ponosić odpowiedzialność karną. Powiedział mi przy tym, że zamierza zakończyć pracę w OUG i sam zostać inżynierem wentylacji na tej kopalni. Odrzekłem, że zaraz zwolnię się, kiedy zechce być inżynierem wentylacji na kopalni "Sieniawa". I tak zrobiłem, gdy za jakiś czas powiedział, że zostaje dyrektorem tej kopalni i żebym się zwolnił, bo w tej sytuacji moja obecność na kopalni "Sieniawa" będzie niewskazana. Mimo tego, że zwolniłem się z kopalni "Sieniawa", jak życzył sobie mój sąsiad, nie przyszedł on do tej kopalni, ale zatrudnił się w KGHM. Teraz jest na emeryturze.

Potem podjąłem jeszcze kilka prób zatrudnienia się, ale po ciężkiej chorobie w 2002r. zrezygnowałem. Już wcześniej próbowałem prowadzić skromną działalność polityczną, najpierw w Stronnictwie Pracy, a potem w Rodzinie Polskiej, redagowałem gazetę "Chrześcijańska Demokracja", podjąłem się jeszcze kilku innych zadań i obecnie osiągnąłem wiek emerytalny.


3. Grypsy



Z więzienia w Nysie pisałem sporo, głównie do Żony i Dzieci. Korespondencja była wynoszona po kryjomu przez internowanych opuszczających więzienie, członków rodziny, oraz przez inne osoby, które zazwyczaj nie były poddawane rewizji osobistej. Jednak grypsy te są mało czytelne, więc przepiszę je w skrócie na komputerze, a grypsy w miarę czytelne zamieszczę dodatkowo w oryginale. Niestety, część grypsów zaginęła wskutek konfiskaty podczas rewizji przez klawisza przy opuszczaniu więzienia, lub w celi, podczas kipiszy lub w inny sposób, chociażby wskutek niedostarczenia grypsu adresatowi. Część została dostarczona adresatom, więc ich nie posiadam. Jeden gryps dostarczyła mi Żona do więzienia. Prof. dr hab. inż. Stanisław Takuski, który siedział Oświęcimiu z trzycyfrowym numerem, oraz w wielu innych obozach koncentracyjnych za słuchanie radia podczas okupacji, napisał do mnie, jakie były normy wyżywieniowe w obozie w Auschwitz. Pisał też o innych sprawach, ale wiele do dziś zapomniałem. Ten gryps zaginął mi gdzieś, chociaż był mi drogi. Myślę jednak, że nawet te grypsy, które tu przytoczę (3.1. -3.21), oddadzą klimat, jaki panował w więzieniu w Nysie podczas pobytu tam internowanych.
P.S.
30.07.2010 roku gryps Profesora znalazł się !
Zamieszam go w spisie załączników.

Nysa, 22.01.1982r.
Ewa Krasiczyńska Wrocław, Św. Mikołaja 32/33 m.10, tel. 33176

Tą kartkę zamierzałem podać komuś we Wrocławiu, w czasie aresztowania, ale nie było jak. Dziś podczas widzenia przekażę ją komuś. Margaryny i chleba jest tu dużo. Na kolację był kawałek salcesonu i biała kawa. Na śniadanie była zupa mleczna. Cele są z parkietem, średnio ogrzewane. Jest tu p. Zbigniew Karski, nasz poligraf i chyba ten student z naszego bloku (blondyn). W sumie ok. 250 osób. Wiadomości są tu skąpe, ale nastrój nie jest najgorszy. Cele są często zamknięte. Są wykłady - siedzą matematycy i profesorowie innych specjalności. Są tu kursy trzech języków - dziś pójdę na pierwszy z nich. Na tym kończę. Całuję wszystkich. -K.

24.01.1982r., niedziela.
Ewuniu!

Dostałem wczoraj wieczorem torbę z odzieżą i z papierosami oraz worek z jedzeniem. Żałuję, że Cię nie wpuścili, bo jak się domyślam, musiałaś tu być. Można mieć dwa widzenia w miesiącu. Na razie nie będę się rozpisywał, bo kolega już wychodzi. Pozdrów wszystkich. Podziękuj za papierosy. Pa! Całuję. Koperty zatrzymaj- rarytas filatelistyczny. Napiszę jutro więcej.


27.01.1982r.
Kochana Basiu!

Siedzenie w więzieniu nie jest przyjemne, ale można wytrzymać. Codziennie przez godzinę spacerujemy i biegamy po podwórku, później odpoczywamy, oglądamy TV, gramy w ping-ponga i bilard, uczymy się języków. Czytamy książki z biblioteki i chodzimy do różnych lekarzy. Gdybyś mogła, kup mi dwie piłeczki do ping-ponga. Ucz się dobrze i dbaj o zdrowie. Pomagaj Mamusi. Całuję serdecznie -Tatuś
P.S. Koperty są dobre do zbiorów filatelistycznych- schowajcie je sobie do klaserów.


27.01.1982r.
Kochana Agatko!

Wsadzili mnie do więzienia za nic, ale nie jest tu tak źle. Chyba lepiej niż w szpitalu. Myślę, że czujesz się już dobrze i nie bolą Cię już nerki. Jak wrócę, pewnie będziesz już zdrowa. Całuję Cię -Tatuś


Niedziela, 07. 02. 1982r.

Ksiądz rozdał nam mszaliki opolskie- są bardzo dobre. Po mszy były widzenia, była moja Żona, brat Jasio i siostra Marysia. Po widzeniu nie chcieli mi wydać paczki, ale końcu wydali. Zaraz po mnie na widzenie poszedł Józio. Po drodze wziął grypsy, ale usłyszał podczas rozmowy jednego internowanego (zapewne kapusia) z klawiszem wyrażenie "w skarpetkach". Klawisz zrobił wówczas "ptaszka" przy nazwisku Józia i Lothara i przed widzeniem przeszli rewizję osobistą. U Józia nic nie znaleziono, bo miał długie skarpetki i wszystko schował pod kolanem, a obmacywał go klawisz przy kostce, ale Lotharowi zabrali wszystko. Cieszy nas, że praca (nad pieczątkami) idzie coraz lepiej.


08.02.1982r.

Właśnie otrzymaliśmy tusz do znakowania bielizny od jednego pracownika więzienia. O ósmej otworzyli cele, a 10 minut później wyszliśmy na spacer. Następna grupa śpiewała, a ktoś ładnie krakał kra, kra, kra, zamiast raz, raz, raz, aby wszyscy równo maszerowali. Ostatnia grupa niosła kogoś w takt marszu żałobnego. Spacerujący wznosili kraczącym głosem okrzyk; "zima wasza", a z otwartych okien na piętrach internowani odpowiadali gromkim głosem: "wiosna nasza". Po południu był protest na górze  tupanie w podłogę. Dzisiaj oni nie byli u nas, my u nich też nie, więc nie wiadomo, o co chodzi. Zrobiliśmy też pieczątkę na koszulę, ale nie bardzo się udała.


09.02.1982r.

Wyjaśniło się, że tupanie było spowodowane ograniczeniami w spacerach. U nas też wystąpiły te ograniczenia polegające na spacerowaniu w małych grupach po 20 osób według grafiku. W związku z tym tylko kilka osób wyszło na spacer, oraz jedna zgrana grupa, która głośno śpiewała i wspaniale krakała. Pewnie dlatego jutro nikt nie wyjdzie na spacer, i odbędzie się rozmowa z komendantem więzienia. Dziś była wypiska (to możliwość zakupu za własne pieniądze herbaty, papierosów, konserw, ciastek i czegoś tam jeszcze w więziennym sklepiku). Jajek i papierosów tym razem nie było, a jedzenia z darów mamy aż za dużo. Dziś też były odwiedziny, ale kontrolowali ostro i zabierali wszystko. Zaglądali nawet do papierosów. Zakazali wynosić żywność, która jest na kartki, a przecież wielu przekazywało margarynę rodzinom, a słodycze dzieciom. W tym więzieniu przebywało do wczoraj 317 internowanych, z czego część osób wypuścili. Dziś na nasz oddział przyszło 6 osób, a na górę-5. Liczba internowanych stale się powiększa. Piłki ping-pongowe idą w zawrotnym tempie - chińskie są lepsze. Jest późno - po pierwszej. Nie możemy spać. Martwimy się rodzinami, bo z pewnością mają kłopoty, także żywnościowe, podczas gdy my tu mamy nadmiar żywności.


10.02.1982r.

O ile nasze grypsy mają trafiać do odbiorców, to muszą być pisane na cienkim papierze (ten gryps i następny był pisany na papierze w kratkę, pozostałe na bibułce dostarczonej mi z zewnątrz). Jest dwadzieścia po dwunastej .Jesteśmy prawie wszyscy na korytarzu i w świetlicy, a cele są zamknięte na klucz. Jest kilku esbeków. Ma być zebranie w sprawie spacerów. Zastępca komendanta obiecał, że spacery już nie będą się odbywały według grafiku.


11.02.1982r.
Rzeczywiście. Jest za piętnaście dziewiąta, a nasi spacerują jak chcą i śpiewają co chcą, równając krok w rytm kra, kra, kra. Ja spacerowałem na drugiej turze. Dziś była cotygodniowa kąpiel. Byłem też u lekarza, który zapisał mi zastrzyki na kręgosłup i postrzał. Po obiedzie kilku przesłuchiwali .Wieczorem był film.


12.02.1982r.
Byłem na zastrzyku. Bolesny. Witamina B-12 i coś tam jeszcze. Mam 5 takich zastrzyków. Dziś odwiedziny. Mamy dużo nowych stempli. Ich produkcja kwitnie na obydwu piętrach.


13.02.1982r.

O 12-tej byłem na prześwietleniu zęba. Jechaliśmy z pielęgniarką i z klawiszem żukiem więziennym . Po drodze spotkaliśmy dwa patrole zomowców. Do pomieszczenia rtg wszedłem sam , dzięki czemu dowiedziałem się, że w Otmuchowie jednej nocy pomalowano budynek milicji w symbole "P" z kotwicą, a innej nocy pomalowano ładnie ratusz. Miasto zostało też plakatowane. Podczas powrotu klawisz powiedział mi, że jego brat został aresztowany 13 grudnia 1981r. i do dziś nie ma o nim wiadomości. Dostałem wiadomość, że w Strzelcach Opolskich siedzą górnicy i są bici. Na popołudniowym wykładzie poinformowano, że będą śpiewy związane z upływem 2 miesięcy od wprowadzenia stanu wojennego, i że komendant więzienia jest uprzedzony. Po wykładzie wychowawca więzienny dopominał się o stemple-też chce mieć. O 22 trzydzieści zamknięto cele , chociaż zazwyczaj zamykają przed 22. O 24 blisko 270 internowanych zaśpiewało "Jeszcze Polska", Rotę i "Boże coś Polskę". Wznoszono okrzyki "zima wasza, wiosna nasza", "niech żyje Solidarność" itp. Na mieście zaświeciło się w kilku oknach . Konsekwencji nie było.


14.02.1982r.

Dziś był udany spacer. Śpiewaliśmy piękną piosenkę o WRON-ie i SB na melodię "Przyjechało wojsko bryczką". Bardzo ładna. Podczas spaceru weszli esbecy. Zaczęliśmy krakać. Wtedy jeden z nich kazał klawiszowi zakończyć spacer, ale wszyscy nadal spacerowali. Oto tekst piosenki, którą śpiewaliśmy:

Zima jeszcze nie skończona.
Przyleciała do nas WRONa,
Cały kraj pokryła cieniem,
Wykrakała nam więzienie.

Kra, kra, kra wronisko latało,
A SB szalało kra, kra, kra, kra.

W kryminale dziś siedzimy,
Łęcz się WRONy nie boimy.
Kiedy wiosną lody spłyną,
Rozprawimy się z ptaszyną

Refren

Z kryminału gdy wyjdziemy,
Wtedy WRONę zatłuczemy.
Wyskubiemy pióra czarne
Bo ptaszysko to koszmarne.

Refren

Choć nam posiwieją skronie,
Wytłuczemy jaja wronie.
Żeby się nie odrodziła,
Więcej Polski nie gnębiła.

Refren

Idzie wiosna, kry spływają,
Ubowcy wyjścia szukają.
Lecz szukają go na darmo,
Górą będzie "Solidarność"

Refren

Dziś zapisałem się do okulisty, ale nie wzywali mnie. Wieczorem było zebranie poświęcone pamięci 13 grudnia. Jest 21. Jeszcze dziś będziemy oglądać film. Za to jutro nie będzie spaceru. Wczoraj dwu wypuścili. Dziś byłem na zastrzyku z jednym panem, który tu nabawił się wrzodów żołądka. Śpiewamy na spacerach coraz więcej piosenek, głównie historycznych, jak np.:
"Więc pijmy zdrowie szwoleżerowie" ,
Niech wino błyszczy w rozbitym szkle ,
"W miłej kompanii napij się wina
I bolszewika w mordę lej".

Czy też:
"Raduje się serce , raduje się dusza,
Gdy nasza drużyna na Moskala rusza".

"I piszą do Lenina na szarym papierze,
Że się go nie boją nic nasi żołnierze".

Albo:
"Poniesie po świecie słowami głośnemi,
Ze nie będzie bolszewika na Piastowskiej Ziemi".


(15 lutego był atak ZOMO. Była też osobista rewizja, podczas której zabrano mi gryps)


21.02.1982r.

Miałem dziś widzenie. Była Ewa i Agatka. Minął miesiąc od mojego internowania.


22.02.1982r.

Dziś mieliśmy po raz pierwszy od dłuższego czasu spacer, ale pół godziny. Na spacerze, na który wychodziliśmy po kilka cel, graliśmy w piłkę. Górne piętro ma otwarte cele, a my mamy zamknięte. Mamy też skrócony do połowy spacer. Cela 307 lub 310 w dalszym ciągu nie bierze jedzenia , nie wstaje na apel i nie wystawia butów. W zeszłym tygodniu doszło 3 nowych. Siedzimy zamknięci, a klawisze z hukiem otwierają i zamykają zasuwy i zamki przy drzwiach. Wiedzą dobrze, że to nie działa kojąco na nerwy, tym bardziej, że ta symfonia trwa niemal bez przerwy od godziny szóstej do ok. dwudziestej pierwszej. Wczoraj wołali do wymiany książek. Można czytać, więc czytamy dużo.


23.02.1982r.

O godzinie 11-tej był spacer znów skrócony. Potrzebna jest przeźroczysta, przylepna taśma. Lampka, którą dostałem od Basi, wszystkim w celi się spodobała-dziękuję pięknie. Dostałem też list z "Cuprum", za który serdecznie dziękuję. Dziś po obiedzie nasza cela była otwarta ponad godzinę. Byłem dwa razy na ping-pongu. Jednego studenta wywieźli do Strzelc. Nie był pierwszym. Czytam teraz "Krzyżaków" chyba po raz piąty. Nie ma od pewnego czasu nauki języków, ale coś tam przeglądam sam.
BR>
24.02.1982r.

Spacer nadal skrócony od 9-tej do 9-tej trzydzieści, potem msza i posypanie głów popiołem. Po mszy przez godzinę cele były otwarte. Po południu ktoś z centralnego Zarządu Więziennictwa sprawdzał warunki bytowe internowanych. Cele były trochę otwarte. Jedna cela nie pobiera pożywienia i nie wystawia butów.


26.02.1982r.

Dziś cele otwarte były przez dłuższy czas. Po południu byłem u lekarza, bo nadal boli mnie kręgosłup. Spotkałem tam kogoś, kto siedzi na czwartym oddziale, a który prawdopodobnie złamał żebra . Z naszego oddziału ktoś chyba złamał rękę. Miało to miejsce podczas gry w piłkę na lodzie, więc dziś trwa jego rozkruszanie na spacerniku. Od kilku dni z naszego oddziału nikogo nie wypuścili.


27.02.1982r.

Jest dwadzieścia pięć po 10-tej. Chyba dwu wypuścili , ale nie wiemy dokładnie , bo cela jest zamknięta. Wczoraj nie wpuścili na odwiedziny matki Jarząbka , ani nie wzięli od Niej paczki dla syna. Inni mieli odwiedziny i paczki.


28.02.1982r.

Dziś wypuścili z naszego oddziału 32 osoby,w tym Jarząbka, a z góry 13 osób. Niestety tych dwu, których wypuścili wczoraj, zaraz zamknęli gdzieś w więzieniu.


2902.1982r.

Dziś msza na korytarzu rozpoczęła się o 10-tej.


01.03.1982r.

Od rana są przeprowadzki. Do naszej celi przyszło czterech z tej celi, w której nie wystawiano butów, ani nie brano więziennego jedzenia. Od razu założyli antenę (drut między gniazdkiem żarówki a łóżkiem żelaznym). Wystarczy teraz podłączyć do kaloryfera grzałkę zrobioną np. z blachy konserwowej, aby momentalnie zagotować wodę. Jest możliwość porażenia prądem ,ale antena jest cienka i w razie czego może się przepali. Obiadu nie jedliśmy, ale po południu poszliśmy z Markiem do Tadzia Rogosza i graliśmy z nim w karty, a później w ping-ponga. Kiedy wróciliśmy do celi, okazało się, że oficer dyżurny zerwał antenę i mamy przygotowany obiad i kolację z zapasów. O 23 Andrzeja Korczaka rozbolała silnie głowa i nic Mu nie pomagało.


02.03.1982r.

Dziś nie budzili nas na zabieranie butów, bo nie były wieczorem wystawione. Spacery zaczęły się o 8-mej.


07.03.1982r.

Pierwsza tura widzeń była ostro kontrolowana i moje życzenia z okazji Dnia Kobiet, które dałem osobie przypadkowej przechwycili klawisze podczas rewizji osobistej. Okazało się jednak, że ja też mam widzenie w drugiej turze, a ta tura nie była wcale kontrolowana. Ewa, Jasio i Basia przybyli niespodziewanie.


08.03.1982r.

Dziś wypuścili ok. 12 internowanych, którzy siedzieli krótko i zostali zabrani w związku ze strajkami przed miesiącem.


10. 03. 1982r.

Przedwczoraj w wyniku niewłaściwego podłączenia "anteny" został porażony prądem Moska (Jan) z celi 303.Przebywa do dziś w szpitalu ale czuje się dobrze.


12.3.1982r.

Przedwczoraj w nocy wynieśli stół ping-pongowy. O godzinie 24 rozpoczęły się śpiewy "Jeszcze Polska" i "Boże coś Polskę". 15 minut prędzej zapalono w oknach cel świeczki.


15.03.1982r.

13-tego prawie nikt nie spacerował, ani nie brał więziennego wyżywienia. Cele były zamknięte. Była też spowiedź na korytarzu, do której wielu przystąpiło; ja też. 12 marca była podobno delegacja z Episkopatu, ale jej nie wpuszczono. Dziś była msza w świetlicy, a po mszy film oglądany także przez księdza, który nie był od 5 lat w kinie. Bezpieka informowała mętnie kilkunastu chętnych o zasadach wyjazdu za granicę dla internowanych. Żona jednego z nas rozmawiała jednak z sekretarzami ambasady amerykańskiej i kanadyjskiej. Dowiedziała się, że USA wymagają oświadczenia ,że wyjeżdża się dobrowolnie, a Kanada nic nie wymaga. Żadne koszty nie wchodzą w rachubę. Dziś wrócił Wojtek (Myślecki). Składał zeznania w sądzie na temat strajku na Politechnice Wrocławskiej. Ponieważ stwierdził, że nie było w kilkusetletniej historii szkolnictwa wyższego w Polsce tak brutalnej interwencji , a profesorów traktuje się jak przestępców itd., więc w odwecie zamknięto Go w piwnicy bez światła dziennego, bez wody, z kiblem bez spłuczki  od czwartku 5 dni. Wypuścili Go dopiero dziś ,kiedy rozpoczął głodówkę. Siedział z szefem "Solidarności" na Politechnice Tomciem Wójcikiem. Złożył kilka protestów do komendanta; pierwszy na papierze po smalcu, bo odmówiono Mu papieru i ołówka. Dzisiaj zabrano Dziubę (Zbysia) prawdopodobnie do Opola na śledztwo, bo zrobił gazetkę ścienną za przyzwoleniem wychowawcy.


17.02.1982r.

Rozparcelowali nas po celach. Ja jestem teraz w celi 316. Jest tu człowiek, który wrócił z zza granicy, poszedł na pogrzeb zabitego na Politechnice i tam, na cmentarzu go zaaresztowali. Do "Solidarności" nie należał. Bezpiecznik i klawisz pytali nas, dlaczego głodujemy. Odpowiedziałem, ze nie przyjmujemy jedzenia więziennego, bo niektórym szkodzi na żołądek. Podobne pytanie zadali Wojtkowi Myśleckiemu i innym. Ci odpowiedzieli, że ustały już przyczyny protestu, bo spacer trwa teraz 1,5 godziny, a cele są otwarte za wyjątkiem dni odwiedzin, wobec tego będą przyjmować więzienne jedzenie i wystawiać buty. Ja i Marek Zasztoft (teraz w celi 304) też zakończyliśmy protest głodowy. W dniu 17.02.82r. wszyscy na oddziale III zjedli kolację i przed 22-gą, kiedy zawsze gaśnie w celach światło, wystawili buty.


19.03.1982r.

Przyjechał więzienny lekarz okręgowy. O godzinie 10-tej wszyscy internowani,, którzy byli zamknięci w celi 336, zostali do niego wezwani. Wszyscy byliśmy pytani, dlaczego głodowaliśmy. Odpowiedzieliśmy, że jedzenie nie jest smaczne i szkodzi na żołądek ; Wojtek M. dodał, ze głodowaliśmy także z przyczyn pozażołądkowych. Potem ten lekarz i dwie pielęgniarki przyszły do celi 336 i zostali obdarowani pieczątkami Matki Boskiej.


20.03.1982r.

Wieczorem w celi 336 odbyło się przyjęcie dla 11osób Było 3 litry kompotu, bardzo dobrego. Były donośne śpiewy, tak że wychowawca poprosił o śpiewy nieco cichsze, zaś nocna warta została wzmocniona.


21.03.1982r.

Dziś przywieźli do nas 10 nowych, a do Grodkowa 7.Do naszej celi dostał się A.P. (prawdopodobnie Andrzej Pogański) działacz partyjny z PZL Hydral, o ile pamiętam, konstruktor silnika do śmigłowca "Sokół".


22.03.1982r.

Za śpiewanie grupie internowanych zabroniono spaceru , a ich nazwiska wyczytano przez radiowęzeł. W czasie rewizji celi 336 zabrano Jankowi list, o który się upomniał. Komendant więzienia uznał to za stawianie oporu i Janek został przedstawiony do raportu oraz obłożony różnorodnymi sankcjami.


24.03.1982r.

Dziś przesłuchiwano kilka osób w sprawie Dziuby, który siedzi w więzieniu opolskim za propagowanie czegoś tam. Kompletna bzdura.


25.03.1982r.

Dziś trwały nadal przesłuchiwania w sprawie Dziuby. Była przesłuchiwana cela 336 , więc Lothar Herbst także. Był on w szpitalu, gdzie stwierdzono odklejanie się siatkówki w oku , ale bezpieka nie zgadza się na leczenie Go w szpitalu specjalistycznym. Dziś wyszedł Czarek Łagiewski z TV.


26.03.1982r.

Dziś idę do chirurga, bo tak mi doradził zwykły lekarz. Przed spacerem, ok. 10-tej poszedł Lothar Herbst do szpitala, podobno na Klęczkowską. Dziś wiele osób miało widzenia, więc dowiedzieliśmy się coś niecoś. We wtorek Krzysztof Małecki miał widzenie, na którym dowiedział się , że umarł Mu ojciec. We środę wyjechał na pogrzeb; ma wrócić w sobotę. Mniej szczęścia miał jeden z celi 347. W sobotę umarło mu 5-cio miesięczne dziecko, a dowiedział się dziś, że w poniedziałek zostało pochowane. W lutym małe dzieci Tadzia Rogosza chorowały na zapalenie płuc. Żona wysłała do Niego telegram 14. 02. 82r., ale jeszcze do dziś nie doszedł . O chorobie dzieci dowiedział się 28. 02. 82r. , kiedy dzieci były już zdrowe.


27. 03. 1982r.

Dziś był film, na którym dwu kolegów zemdlało., bo było za mało powietrza w świetlicy. Jednego kolegę zawieźli do szpitala w Nysie z podejrzeniem stanu przedzawałowego. Do więzienia już nie wrócił. Lothar jest w szpitalu na Chałubińskiego. Internowani ze Strzelc zostali przewiezieni do Uherc, a z Wrocławia do Łupkowa. Jedna i druga informacja może być prawdziwa. Dziś Adaś Maślanka otrzymał list związany z Jego wyjazdem za granicę. Będzie mógł wyjechać po uregulowaniu spraw rodzinnych. Kończę, bo nic już nie widzę-te świeczki z margaryny są jednak gorsze od parafinowych. Teraz, o godzinie za kwadrans 23 świeczka jest już naprawiona- w puszce palą się dwa knoty i jest dość jasno, jednak powoli będę kończył.


28. 03.1982r.

Jest po 10-tej, a jeszcze nie ma mszy. Widzenia już się rozpoczęły. Na widzeniu była Ewa, Jasio i (tu nie mogę odczytać grypsu) z dzieckiem. Mieli trudności z wejściem. Wieczorem wrócił z pogrzebu Ojca Krzysio Małecki. Dostał przepustkę na 3,5 dnia.


29.03.1982r.

Zamknęli cele i przywieźli 7-niu internowanych, w tym jednego z "Rokity", który napisał list o związkach zawodowych , który się ukazał w "Gazecie Robotniczej", ale autora internowali. Oto przykład wolności słowa.


31.03.1982r.

Dziś jest środa. W poniedziałek miałem krwotok wewnętrzny. We wtorek byłem w ambulatorium na mieście, gdzie spotkałem chirurga, który jest także chirurgiem więziennym. Dziś wyszedł pan, który był internowany po raz drugi. Podobno napisał do MSW, że brak podstaw prawnych do internowania, gdyż nie ma takiego przepisu, na który powołuje się MSW i został właśnie wypuszczony, do czego pewnie przyczyniło się to pismo.


03.04.1982r.

Przywieźli 20 osób z więzienia śledczego na Świebodzkiej , w tym historyka sztuki, prof. Zlata. Jeden z przywiezionych był bity i kopany podczas śledztwa przez młodego bezpiecznika. Byłem u lekarza i tam spotkałem D. (bez ręki) , który wrócił ze szpitala na Klęczkowskiej. Mówił, że opieka jest tam fatalna- pół godziny czekał na przyjście pielęgniarki, kiedy miał atak serca.


04.04.1982r.

Przed południem grałem w ping-ponga z tym pobitym internowanym, który jeszcze wczoraj siedział w więzieniu śledczym na ul. Świebodzkiej; chcieli od niego wydobyć informację, skąd miał 30 ulotek z datą wyprzedzającą i gdzie jest drukarnia. Była Ewa; przyniosła mi kwiatki i dwie paczki na imieniny. Było to przyjemne i wzruszające. Były śpiewy w celi. Impreza udała się nieźle.


05.04.1982r.

Dwu wyszło dziś na spacer, po raz pierwszy od co najmniej dwu tygodni. Dziś do Marka właśnie (20 po 13-tej )przyszła Babcia na odwiedziny. Posyłam więc to przez Niego.


06.04.1982r.

Wieczorem przywieźli ze Strzelc Opolskich skutych Lothara, Czarka Łagiewskiego Zbigniewa Gąsiorowskiego i Mieczysława Radojewskiego. Rozśpiewali tam co najmniej parter bloku, w którym siedzieli. Nie mieli bród, (w więzieniu w Nysie wszyscy internowani nosili brody) i byli ostrzyżeni na krótko. Opowiadali nam długo szczegóły pobytu w tym najcięższym w Polsce więzieniu. Siedzieli w piwnicy. Więźnia z uszkodzonym kręgosłupem, który tam już był, po ich przybyciu przenieśli na I piętro. Potwierdzili fakt bicia górników w śledztwie. Na noc wystawia się tam przed drzwi celi ubrania więzienne i buty.


10.04.1982r.

Byłem na przepustce, z której wróciłem 07.04.82r. godzinie 21. Tego też dnia był u nas wcześniej arcybiskup Gulbinowicz. W czwartek wezwał mnie nowy "opiekun" "Cuprum" (esbek) i zapytał się, czy chcę z nim rozmawiać. Odpowiedziałem "nie". Niemniej jednak namawiał mnie do donoszenia po powrocie do pracy i do podpisania deklaracji (kilkakrotnie). Odpowiedziałem, że donosicielem nie będę, i niczego podpisywał nie będę. Deklaracji lojalności także. A czy "Skoczek" nazywa się na "G"?- zapytał. Odcinki Jego wspomnień nadchodziły pocztą, podpisane pseudonimem- odpowiedziałem. W czwartek po południu odbyło się spotkanie z księdzem, a potem spowiedź. Dziś tj. w sobotę drugi dzień nic nie jemy, chociaż pijemy herbatę i kawę oraz zażywamy witaminy. Dziś nie jestem głodny, ale wczoraj! Dziś przywieźli Grzegorza Palkę. Zamknęli go 3 marca, dali Mu sankcję, a następnie ją umorzyli. Jest w celi 313. Podczas mojego pobytu na przepustce był u nas komendant KWMO i powiedział, że nikt nie wyjdzie z tego więzienia, jak nie podpisze deklaracji lojalności.


11.04.1982r.

W Wielkanoc msza odbyła się na górze w świetlicy. Celebrował biskup Wieczorek z Opola.(Tak jest zapisane w grypsie. Wojtuś Myślecki dziś, 04 . 02. 2007r. stwierdził, że to mógł być ktoś inny, zaś prof. Andrzej Wiszniewski, też dziś powiedział mi, że to jednak mógł być biskup Wieczorek. Ja na pewno nie wiem- to było 25 lat temu...) Po mszy spotkaliśmy się z internowanymi na górze. Biskup zagrał w ping-ponga i odwiedził kilka cel. Dzisiaj widzenia były w zasadzie bezdozorowe, a światła w celach paliły się do pierwszej. Była zbiórka jedzenia dla więźniów. Produkty ,które można im było dawać, wyszczególniono na tablicy a przekazano jeszcze w sobotę. Niezależnie od tego przekazaliśmy kalifaktorowi świąteczne jedzenie dla złodziei . Teraz jest nas dwu w celi, bo Gąsiorowski wyjechał.


12. 04.1982r.

O 7-mej zaczęto się oblewać. Na wypolerowanej posadzce więziennego korytarza oblanego wodą trudno było utrzymać równowagę, stąd liczne potłuczenia. Kalifaktorzy czuwali i usuwali pod ścianę szkło z rozbitych słoików podczas upadków. Więźniowie z kuchni podziękowali nam za paczki. Po południu góra rewizytowała nas. Wieczorem przyszedł Adaś Skowroński z gitarą i śpiewaliśmy do drugiej.


13.04.1982r.

5 miesięcy temu wprowadzono stan wojenny. O 12 wyszliśmy na korytarz i 5minut staliśmy w ciszy. Następnie weszliśmy do cel i zaśpiewaliśmy to, co było wcześniej ustalone. Cele zostały zamknięte, ale na krótko. Tadzio dziś przerwał głodówkę. Nic nie jadł od czwartku, jednego dnia nie pił. Większość głodowała tak jak ja-dwa dni. Dziś w nocy na wałach (przeciwpowodziowych przy Odrze naprzeciw więzienia) paliły się dwie świeczki. Jedną zgasił wiatr, a drugą zgasiła o pierwszej milicja, która przyjechała dwoma suczkami (milicyjnymi nysami). Do jednej świeczki! Wieczorem zaświeciliśmy wszyscy świeczki na 5 minut. Były interwencje , ale nie miały one wpływu na czas świecenia.



Po południu byli przedstawiciele MCK ze Szwajcarii. Oglądali cele i karcer (kabarynę). Jutro będą przyjmować skargi.


15.04.1982r.

Przedstawiciele MCK przyjmowali skargi przez cały dzień. Wieczorem ,po zamknięciu cel w celi 336 odbyło się przyjęcie z okazji powrotu z przepustki Jacusia Jaśkiewicza. Porozbijali tam słoiki w czasie walk karate. Hałasy i nauka karate trwały do drugiej. Podobno zadzwonili z garnizonu naprzeciwko, że więzienie jest rozbierane i przyszedł komendant.


16. 04. 1982r.

Widzeń było dużo, Ale Grzesio Zyndwalewicz go nie otrzymał, gdyż jak wczoraj stwierdził komendant w trakcie załatwiania podań o widzenia, ich cela była "świeczkowana", śpiewana i pieczątkowana. Podobnie było z internowanymi w innych celach, które też były "-ane". Wieczorem cela 336 urządziła przyjęcie na cześć prof. Andrzeja Wiszniewskiego ,który przesłał swoim znajomym trochę spirytusu. W przyjęciu tym uczestniczyłem, słuchając kilku wspaniałych ballad ułożonych przez jednego ze studentów. Później zaśpiewaliśmy stały repertuar i kilka innych piosenek okolicznościowych. Zajrzał ze trzy razy klawisz , prosząc o lekkie stonowanie. Zadzwonił bowiem do niego komendant, że słyszy jakieś śpiewy, na co on odpowiedział, że nic nie słyszy. Powiedział tak, gdyż był w wojsku i tam piosenki te które lubi, sam śpiewał. Podczas widzeń były reperkusje wczorajszej nauki karate w celi 336.


17.04.1982r.

Za wczorajszy śpiew cela 336 została zamknięta, a cela 317 za świecenie świeczki. Dziś wiele osób miało raporty, w tym cała cela 336. Jacuś Jaśkiewicz . dostał tydzień izolatki. Pójdzie dziś siedzieć piętro wyżej, bo lekarz orzekł, że może siedzieć w izolacji. Adaś Maślanka dostał kabarynę w zawieszeniu i zabrali Mu wypiskę. Pozostali poza raportem, czyli rozmową będą mieli najwyżej zabraną wypiskę. Wyszedł Piotr z kolportażu , który grał na fagocie. Nowi, którzy dzisiaj przyszli, mówią, że więzienia są zapchane. Ludzie śpią na podłodze w celach.


18.04.1982r.

Na widzeniu była Ewa i Jasiek. Widzenie trwało prawie dwie godziny. Byliśmy sami, gdyż przyjechali oni za dziesięć druga. Wieczorem u studentów odbył się koncert. Śpiewaliśmy tak, że było słychać na mieście. Jacek siedzi w kabarynie i czuje się dobrze.


19.04.1982r.

Dziś były przesłuchiwania Na rozmowie był także Adaś Maślanka, który był namawiany do współpracy z esbecją.


21.04.1982r.

Znowu przywieźli 7-miu nowych i 6-ciu do Grodkowa z więzienia na Łąkowej. Straszny tam ścisk. W naszej celi jest Kamiński, który mówił, że spali w 4 osoby w celi dwuosobowej (dwu na podłodze).


24.04.1982r.

Rano z kabaryny wrócił Jacuś. Wytrzymał jakoś, ale stwierdził, że przebywanie tam nie należy do przyjemności. Dziś przyszły dary od biskupa wrocławskiego. Kierowca nie wydał tego co przywiózł klawiszom, więc musieli zezwolić, abyśmy sami wszystko odebrali i rozdzielili.


25.04.1982r.

Jacuś już ciężko pracuje (przy pieczątkach). Msza była na korytarzu. Kalifaktor opowiadał, jak go bili na śledztwie w Warszawie i w Radomiu. Przyszło dużo prasy, w tym żartobliwej, jak np. "Bluzg".


26.04.1982r.

Przed obiadem zabrali Jurka Piaseckiego ponownie na sankcję na Świebodzką lub Łąkową. Już raz zwolnili Go z sankcji z braku dowodów ale był trochę zdenerwowany. Dziś znaleziono kilka pieczątek. Za znalezienie matrycy wyznaczona jest nagroda-podobno 1000zł. Kalifaktorzy mają obowiązek donosić, gdzie są pieczątki. Do dziś nie znaleziono ani jednej matrycy, choć jest ich tu wiele.


27.04.1982r.

Przekazano mi wiadomość, że Ewa jest chora. W związku z tym napisałem do komendanta podanie o pozwolenie zatelefonowania do domu. Po południu byłem u dentysty. Sprzęt tam jest fatalny. Maciek Kuźma napisał pismo do komendanta, aby wymienił tam zdezelowany sprzęt, a jeśli nie potrafi , to On mu to załatwi. Wieczorem ćwiczyliśmy "Bogurodzicę".


28.04.1982r.

Dziś wieczorem będziemy w chórze ćwiczyć "bogurodzicowanie". Przybyło dwu nowych. Jan B. przyjechał z Placu Muzealnego, gdzie cele były przepełnione. Szukali też chętnego do udzielenia wywiadu czy wystąpienia w telewizji, ale nikogo chętnego nie znaleźli. Niestety, moje ciągłe interwencje w sprawie pozwolenia zatelefonowania do domu pozostały bezskuteczne.


29.04.1982r.

Wyszło dziś 41 osób, w tym 10 na urlop. W jednej celi został tylko kapuś, który został wypuszczony z więzienia, a następnie internowany. Ponieważ nie kapował (nie donosił), to musiałby nadal siedzieć. No więc pochlastał się, ale niezbyt szkodliwie, w rękę. Krew była w umywalce, na podłodze i w miednicy, ale krew żylna. Nie wiem, czy był przytomny, kiedy tam wszedłem. Apteka była zamknięta, więc były problemy z zatamowaniem krwi. Przyszło ośmiu nowych na górę. Na oddziale została nas prawie setka. Kiedy napisałem ostatnie zdanie, podniósł się wizjer, zazgrzytał klucz i weszło trzech klawiszy. Schowałem ten gryps pod okładkę po notatniku i wyszedłem z celi zabierając to wszystko ze sobą. Kipisz był we wszystkich celach. U nas znaleźli tylko dwie odbitki z krzyżem. Wszystkie materace były poprzewracane kiedy wróciłem do celi. Po 12-tej było na wałach przy Odrze 7-miu z góry. Okazało się ,że to ludzie z Opola, którzy wyszli na wolność.


01.05.1982r.

W nocy było pogotowie u Maćka Kuźmy. U Niego w celi wszyscy chorują na ciężką grypę. Jest ósma dwadzieścia. Prawie wszyscy śpią, a klawisze grają w pig-ponga. Mieliśmy dwie próby chóru. Po apelu przenosiłem ołtarz do świetlicy na górze i podczas powrotu dowiedziałem się, że w sobotę przywieźli pięciu nowych na górę i dwu do Grodkowa.


03.05.1982r.

Wczoraj była msza na górze. Śpiewaliśmy tam razem z górą "Bogurodzicę". W niedzielę śpiewaliśmy też w celi donośnie, gdyż za ścianą był komediant (komendant więzienia) i wszystko słyszał. Była akademia trzeciomajowa, zakończona odśpiewaniem hymnu.


06.05.1982r.

Czwartego maja znowu w naszej celi była rewizja , przy której zresztą nic nie znaleziono, bo tu już nawet jednej odbitki nie ma. Dziś był komendant w naszej celi. Zapytałem go ,czego tak szuka podczas rozlicznych rewizji. Niech powie o co mu chodzi, to sam mu to dam, gdyż nie lubię, gdy ktoś najpierw grzebie pod łóżkiem, a potem w żywności. Zrobił duże oczy i powiedział, że o niczym nie wie. Wyraziłem przypuszczenie, że to panowie z komendy (esbecy) wydają takie polecenia, z czym się zgodził. Wczoraj był ślub Palki. Lekarz zamierza skierować mnie na rektoskopię. Może już niedługo pójdę do szpitala. W czasie spaceru przyprowadzili pięciu nowych, w tym dyspozytora z "Rudnej".


09.05.1982r.

Ewuniu! Czuję się dobrze. W poniedziałek prawdopodobnie pójdę do szpitala na rektoskopię i będę tam przez .tydzień. Trzymaj się! Pozdrów wszystkich ode mnie. Serdecznie całuję i życzę zdrowia.
-Kazik

(Jakiś czas byłem w szpitalu w Nysie. Odwiedziny były tam bez ograniczeń, więc nic nie pisałem do Żony).


09.06.1982r.

Jest 4 rano. Znowu to uczulenie na więzienną pościel! Po pół godziny siedzenia wszystko przechodzi. Wczoraj miałem widzenie z Ewą. Przed widzeniem był kipisz bagaży i z podwójnego dna walizki klawisz wyciągnął mi wszystkie koperty i list, który dał mi jeden z internowanych . W południe przywieźli 6-ciu nowych, w tym .kogoś z PBK w Lubinie, kto dotychczas siedział w Głogowie, gdzie cele nawet na noc są otwarte, a czas spacerowania w zasadzie nieograniczony. Wczoraj Wojtek Myślecki zaproponował mi postawienie syrenki ( którą ukradli mojej Żonie w Nysie przed hotelem i potem rozbili dwaj złodzieje, gdy przyjechała do mnie na odwiedziny do szpitala) u siebie w ogrodzie przed domkiem, w którym mieszkał we Wrocławiu.


10.06.1982r

Dziś była msza wspólna z górą. Ksiądz powiedział, że po raz pierwszy nie będzie obecny na procesji bo trzeba, aby był z nami. Na mszy jeden od nas zemdlał, bo okna w świetlicy są pozamykane na klucz, nie mają klamek i brakuje powietrza.


11.06.1982r.

Dziś obydwaj moi współmieszkańcy celi wyszli. W ogóle wyszło 14 internowanych, w tym wszyscy, którzy przebywali w szpitalu. Zostałem sam w celi. Niedługo udałem się na przepustkę, a ponieważ nie czułem się najlepiej, pod jej koniec położyłem się w szpitalu przy Placu 1-go Maja we Wrocławiu. Miałem blisko do domu, więc bywałem w nim niemal codziennie w piżamie, choćby na chwilę. W szpitalu zastało mnie uwolnienie z więzienia.


4. Pieczątki



Jak już wspomniałem, pieczątki na oddziale III więzienia w Nysie były wytwarzane głównie przez artystów z ASP. Materiałem wyjściowym do sporządzania matryc było linoleum, pokrywające podłogę w naszej oddziałowej kuchni. Kiedy to linoleum się skończyło, materiał wyjściowy dostarczany był z wolności. I ja poprosiłem Żonę o przyniesienie tego czegoś, co leżało na podłodze naszego mieszkania. Przyniosła mi parę płytek tego podłogowego tworzywa i narzędzia do wykonywania drzeworytów. Niedługo potem ruszyła znowu produkcja matryc, do czego prawdopodobnie i ja się przyczyniłem w niewielkim stopniu. Niestety, nie mam informacji o tym, jak powstawały pieczątki w innych ośrodkach, a nawet u nas, sporządzane przez więźniów z Opola, chociaż mam ich kilka. Większość pieczątek będących w moim posiadaniu pokazanych jest na zał.4.1.-4.21.


5. Znaczki



Znaczki poczty niezależnej (zał.5.1.-5.15.) powstawały w warunkach konspiracyjnych na wolności i były konfiskowane podczas rozlicznych rewizji w domach dysydentów. Pewnie dlatego zachowało się ich do dziś niezbyt wiele. Znaczki "Solidarności Walczącej" były wykonywane w ograniczonej ilości; później matryca była niszczona. Są więc prawdziwymi znaczkami o dużej wartości, takimi, jakimi były np. znaczki poczty Powstania Warszawskiego. Ich wartość zależna jest od wysokości nakładu i osiąga wysokość wartości znaczka wyprodukowanego w zbliżonym nakładzie- a więc w ilości kilkuset czy kilku tysięcy sztuk.

Autorem części tych znaczków jest Jacuś Jaśkiewicz. On to potrafił przedstawić właściwie podobizny wielkich Polaków, takich jak Piłsudski, Kardynał Wyszyński czy Jan Paweł II. To wszystko dokonał w warunkach konspiracyjnych, prymitywnych, pracując bez wynagrodzenia po nocach ze swą Żoną, Małgosią. Niech Pan Bóg Mu wynagrodzi ten wielki trud , Jemu i Jego Żonie i rzeszom bezimiennych twórców, którzy oddali swój talent i siły na usługi Polsce nie oczekując żadnej nagrody.


6. Załączniki różne



Nie posiadam zbyt wielu pamiątek z okresu stanu wojennego (zał.6.1.-6.39.), niemniej jednak mam kilka gazetek, wydawnictw konspiracyjnych, poezję podziemną i kilka papierów dokumentujących to, o czym piszę w rozdziale drugim.

W latach stanu wojennego byłem szykanowany w różny sposób, o czym już trochę pisałem, a nawet nie wydano mi paszportu (zał.6.40).


7. Zakończenie



Niestety, jest jeszcze wiele spraw do załatwienia. Wszystkiemu winna jest umowa okrągłostołowa , w wyniku której ustalono, że komunistom w Polsce włos z głowy nie spadnie, i że przejmą oni na własność Polskę; część Ojczyzny może być za łapówki sprzedana, a dochody z tego zbrodniczego procederu wezmą komuniści lub ich dzieci. W zamian strona niby solidarnościowa wzięła papierową władzę . Dlatego obserwujemy dziwną bierność i niemoc kolejnych rządów, jeśli chodzi o istotne dla Polski sprawy.

Co jakiś czas Rosja nie dostarcza nam gazu albo ropy, bo jesteśmy od niej w tym zakresie uzależnieni i tylko czekać, kiedy dostawy te dla Polski zostaną przerwane na stałe; Chiny i Indie czekają na rosyjskie dostawy i biorą wszystko po każdej cenie. Nie prowadzi się prac nad metanolem, będącym produktem otrzymywanym z węgla, a nie produkowanym nigdzie w Polsce. Za trzy lata zapotrzebowanie na metanol będzie stanowiło 3338 milionów litrów czyli 8% obecnego zapotrzebowania na paliwo w USA, a w 2020r- 135%. Metanol będzie paliwem strategicznym motoryzacji w skali świata już za kilka lat. Nie wiadomo dlaczego 4 fabryki metanolu, które mieliśmy , zostały zniszczone. Obecnie trzeba od zera prowadzić prace w tym zakresie. Sprowadzany etanol kosztuje obecnie 0,60zł/l loco granica kraju. Etanol produkowany w Polsce będzie jeszcze tańszy. Szansą Polski jest "czarne złoto" i produkowany z węgla metanol i etanol syntetyczny, lub jakiś inny produkt węglowy, zawierający jak najwięcej łatwo uwalnianego wodoru, zużywany w niskotemperaturowych ogniwach paliwowych jako paliwo do pojazdów, lub w ogniwach wysokotemperaturowych jako paliwo do elektrociepłowni. Metanol stosowany jest zresztą od dawna do napędu pojazdów samochodowych podczas wyścigu w Indianapolis i w silnikach motocykli żużlowych. Samochód studyjny Saab Aero X napędzany jest czystym etanolem, a wszystkie seryjne saaby napędzane być mogą paliwem E-35 dostępnym na stacjach benzynowych w Szwecji- mieszanką85% etanolu i 15% benzyny lub benzyną. Podobnie jest z firmą Volvo. Według Departamentu Energii USA w kraju tym powstają obecnie 92 nowe elektrownie węglowe za 69 miliardów dolarów o łącznej mocy 59 MW, a w Azji ma wkrótce powstać tysiąc nowych , dużych elektrowni węglowych. Obecnie na świecie oddaje się do użytku co tydzień nową elektrownię węglową. W Chinach powstaje fabryka wykorzystująca metodę bezpośredniego upłynniania węgla wg metody HTI Coal Process i mająca produkować ok. 3000t/d benzyn i oleju napędowego z węgla po cenie 30$ za baryłkę czyli 0,60zł/litr. Firma Szanhua Group planuje budowę kilku następnych zakładów stosujących nowoczesną technologię HTI.

Równocześnie trzeba zauważyć, że zastosowanie przedwojennej metody Fischera Tropscha pozwala otrzymać benzynę, ale przynajmniej dwukrotnie droższą. Jeżeli zechcemy pokryć nasze zapotrzebowanie produkcją paliw płynnych i metanu z węgla, wówczas zużyjemy do tego przynajmniej 70 000 ton węgla rocznie i zajdzie potrzeba znacznego zwiększenia jego wydobycia . W tej sytuacji zamiary naszego rządu, zmierzające do szybkiego wysprzedania najlepiej wszystkich kopalń węgla zagranicznym inwestorom mógłby niejeden uznać co najmniej za zamiary wyraźnie niekorzystne dla Polski.

Obiecujące wydają się być wyniki prac nad paliwem ze związków wodoru z azotem. Hydrazyna N2H4 (paliwo rakietowe) z 1% dodatkiem niobu jest dobrym paliwem silnikowym. Również nitrogliceryna z dodatkiem wody lub etanolu może być użyta zamiast oleju napędowego. Obydwa te związki są w Polsce produkowane.

Jest opatentowana i opracowana metoda wytwarzania wodoru w temperaturze 600-900 stopni Celsjusza przez katalityczny rozkład wody lub mieszaniny pary wodnej i niektórych gazów .

Na Uniwersytecie Śląskim pracuje się nad poprawą ekonomiki procesu elektrolizy wody m.in. poprzez zamianę stosowanych elektrod niklowych na inne.

Znana jest koncepcja gospodarki wodorowej z wykorzystaniem odtwarzalnych nośników energii. Są znane takie cykle przemian chemicznych , w których media na przemian wiążą się i oddają energię nie zmieniając przy tym własności. Taką reakcją jest otrzymywanie wodoru z użyciem sodu : 2 Na+ H2O =Na 2O+ H2 . Tlenek sodu Na2O , bardzo powszechny w przyrodzie , rozkłada się na sód i tlen po dostarczeniu pewnej ilości energii . Sód z wodą znowu tworzy tlenek sodu i wolny wodór.

Dostarczając ciepło możemy otrzymać krzem i tlen z piasku: SiO2+Q= Si+O2. Krzem z wodą tworzy znowu krzemionkę(czysty piasek) , ale w obecności katalizatorów i po dostarczeniu odpowiedniej ilości ciepła:Si+2H2O=SiO2+2H2+Q. W wyniku spalania wodoru w tlenie otrzymujemy wodę i ciepło:2H2+O2=2H2O+Q.

Te i inne metody wymagają dalszych prac. Mamy niezły potencjał naukowy i laboratoryjny; setki inżynierów pracuje nad chemiczną przeróbką węgla i sposobami przemiany węgla w paliwa płynne; jeśli ten potencjał zostanie właściwie wykorzystany, jest tylko kwestią czasu, kiedy znajdziemy tanie zamienniki ropy naftowej i gazu.

Ja sam ukończyłem Wydział Górniczy Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie w roku 1964/65 wraz z siedmioma koleżankami i ze 129 kolegami , a przecież jest jeszcze Wydział Górniczy na Politechnice Śląskiej i Wrocławskiej . Inżynierów górników kształcą też te uczelnie wieczorowo i ich liczne ośrodki pozamiejscowe. Ludzi odpowiednio wykształconych mamy więc całkiem sporo. Muszą być oni właściwie wykorzystani.

Proponuję utworzyć zespół uczelni i instytutów koordynowany przez instytucję, której pracownicy mają najwięcej patentów dotyczących poruszanej tu tematyki . Instytucja ta powinna rozdzielać fundusze w zależności od efektów w skali półprzemysłowej.

Trzeba wprowadzić żelazną zasadę, że każdy pracownik naukowy uczelni lub instytutu raz na dwa lata musi uzyskać jeden samodzielny patent z odpowiedniej klasy. Inżynierowie zarabiają i zajmują stanowiska w zależności od liczby samodzielnych patentów, a niezależnie od stopnia naukowego. Po sześciu latach należy zwolnić niewydajnych pracowników i przyjąć prymusów z wydziałów górniczych , chemicznych i z innych. Postępując w ten sposób w ciągu 10 lat zapewne osiągniemy światowe rezultaty w dziedzinie otrzymywania paliwa z węgla , z opłacalnej elektrolizy i katalitycznego rozkładu wody (zanieczyszczonej lub słonej) , ze związków azotu z wodorem, oraz wykorzystania do produkcji wodoru odtwarzalnych nośników energii .

Osobną sprawą jest podniesienie stanu nauki i dydaktyki w szkołach wyższych. Uzyskanie habilitacji powinno być możliwe po uzyskaniu 15 publikacji naukowych (wygłoszone i opublikowane referaty i uzyskane patenty też się liczą ) , zaś o stopień profesora można by starać się dopiero po uzyskaniu 25 publikacji , z których przynajmniej dwie byłyby opublikowane w czasopiśmie rangi "Archiwum Górnictwa" i to w języku angielskim. Osoby po doktoracie po napisaniu 20 publikacji naukowych uzyskiwałyby obligatoryjnie tytuł docenta i duży dodatek do pensji na 3 lata. W tym czasie musiałyby napisać pracę habilitacyjną i ją obronić. Po zrobieniu habilitacji miałyby następne 3 lata na napisanie pięciu pozostałych publikacji . Na ten czas dodatek do pensji uległby powiększeniu, a osoba po habilitacji musiałaby znaleźć zatrudnienie w placówce naukowej odpowiedniej rangi .Uzyskanie stopnia profesora przez docenta habilitowanego z 25 publikacjami o odpowiednim poziomie byłoby obligatoryjne w czasie 3 miesięcy. Osoby, które nie spełniłyby tych skromnych wymagań (w 1981 roku sam miałem kilkanaście publikacji i kilkanaście patentów , chociaż miałem tylko stopień doktora) w czasie lat pięciu , musiałyby przejść na emeryturę lub zostałyby pozbawione tytułu profesora , a nasza nauka i polityka zostałaby oczyszczona z bandy nieuków z tytułami profesorskimi , którzy przynoszą Polsce tylko szkody ,a pożytku żadnego z nich nie ma.

Nie pozwólmy na złodziejską prywatyzację pozostałych jeszcze kopalń, hut i innych zakładów. Nie mamy już znacznej części majątku narodowego, a władza, czy to z lewicy czy to z prawicy, ale nadal prywatyzuje, większość majątku poniżej 10% wartości i zaprzepaszcza nasze dobro wspólne. Tymczasem dotychczas w Polsce istnieje tylko taka prywatyzacja, z której niewielka część pieniędzy trafia do Skarbu Państwa i jest wydawana głównie na prowizje i podwyżki dla uczestników prywatyzacji . Powinien o tym wszystkim wiedzieć ten, kto był wieloletnim prezesem NIK (dziś, tj. 15.02.2007r. Premier publicznie stwierdził, że każdy przypadek prywatyzacji odbywał się dotychczas z naruszeniem prawa). Wszyscy oczekujemy raportu o prywatyzacji oraz informacji, dlaczego nadal elity wyzbywają się za bezcen resztek tego, co wytworzył Naród z ogromnymi wyrzeczeniami przez dziesiątki lat. Rządy polskie przypominają Indianina, który za sznur szklanych paciorków sprzedawał amerykańskiemu osadnikowi kilkaset hektarów ziemi. Dlatego nie ma zgody Narodu na wyzbywanie się ziemi i zasobów. Wprowadzone zmiany w prawie geologicznym i górniczym zapraszają do rabunkowej eksploatacji. Zasoby operatywne węgla wkrótce zmniejszą się z kilkudziesięciu do kilku miliardów ton. Sprzedana i wydzierżawiona za granicę ziemia musi być odkupiona i odzyskana, zasoby i kopalnie również. Nie wolno też sprzedawać kamieniołomów, kopalń głębinowych i odkrywek wraz z zasobami oraz ziemi bo zasoby i ziemia są darem Boga i pozostać muszą własnością tych, pod nogami których się znajdują.

Należy zaprzestać jakiejkolwiek wyprzedaży elektrowni, hut, fabryk itp. Dobra te, już sprzedane bądź wydzierżawione, muszą powrócić do Polski.

Mówi się, że kopalnie węgla są nieopłacalne. A przecież wystarczy dostosować cenę węgla do cen porównywalnych na Zachodzie, ograniczyć marżę ogółem do najwyżej 40%, wprowadzić składy kopalniane, a wszystkie kopalnie będą wysoko dochodowe a i odbiorcy zapłacą mniej . Ja przykładowo płacę 520 zł/t węgla sortymentu klasy orzech I. Nieuniknione jest zrównanie cen energii w Europie, więc zyski z podwyżki cen węgla loco kopalnia przejmą te ostatnie, a nie pośrednicy czy elektrownie będące w znacznej części w rękach zagranicznych właścicieli.

Prywatyzacja, a później likwidacja zakładów pracy stworzyła wielomilionową rzeszę bezrobotnych, dla których pracy, zwłaszcza wysokopłatnej , w kraju nie ma. Wyjeżdżają więc i porzucają Ojczyznę. Wśród nich są młodzi ludzie, często po studiach i po szkołach średnich, którzy nie mają obowiązku zwracać kosztów wykształcenia. Trzeba zahamować tą emigrację za chlebem, bo niezbędny będzie napływ Ukraińców ,Azjatów i mahometan, aby gospodarka , ogołocona z młodych rąk do pracy nie załamała się. Staniemy się społeczeństwem wielonarodowościowym, a to oznacza rozruchy takie jak we Francji , w Niemczech ,Anglii czy w Hiszpanii, gdzie emigranci są niezadowoleni ze swej sytuacji socjalnej. A w Polsce będą mieli gorsze warunki życia niż w Zachodniej Europie. Ponadto należy zwiększyć nakłady na naukę, które są trzykrotnie niższe niż w Europie (prawdopodobnie lepiej jest w tym względzie nawet w Albanii), aby młodzież mogła studiować, i abyśmy nie wpadli w zapaść technologiczną. Już teraz nie produkujemy prawie nic , co reprezentuje światowy poziom technologii i myśli inżynierskiej. A co będzie za kilka lat?

U Boeninga większość wysoko kwalifikowanej kadry to Polacy. Samolot "Wilga" od kilkudziesięciu lat zajmuje niezmiennie pierwsze miejsce na mistrzostwach świata samolotów turystycznych świadcząc o najwyższym kunszcie polskich inżynierów samolotowych. Byliśmy też krótko największym producentem śmigłowców na świecie (śmigłowce te zabierał w całości ZSRR). Dziś nie mamy przemysłu samolotowego. O jego likwidacji zadecydował prawdopodobnie brak zamówień na gotowy już nowoopracowany myśliwiec polskiej konstrukcji, który był lepszy od kilkudziesięcioletniego złomu pod nazwą F-16, nie mającego żadnych szans w starciu z nowoczesnymi samolotami myśliwskimi rosyjskiej lub chińskiej konstrukcji. A jest zupełnie oczywiste, że z tymi samolotami polscy piloci będą walczyli w razie czego .

Poważnego potraktowania wymaga opieka zdrowotna w Polsce. Służba zdrowia jest niedoinwestowana, bo składka zdrowotna jest chyba najniższa w Europie (płacimy 8%, a np. Czesi 12%). Dlatego na leczenie jednego obywatela wydajemy ok. 200 $, a USA -5000 $. Ilość miejsc w szpitalach jest poniżej średniej w Europie, podobnie jak średnia życia i ilość lekarzy przypadająca na jednego mieszkańca. Przy niewielkich pensjach w Służbie Zdrowia masowo wyjeżdżają lekarze i pielęgniarki za granicę. Nikt od nich nie żąda zwrotu kosztów nauki , choć ich zarobki są 7-10 krotnie wyższe niż w Polsce. Z tych względów na specjalistę czy na miejsce w szpitalu trzeba czekać nie raz ponad pół roku. Lekarstwa są chyba najdroższe w Europie. Co w tej sytuacji powinien zrobić minister Zdrowia? Powinien:
-Podnieść składkę zdrowotną przynajmniej do takiego poziomu , abyśmy na leczenie jednego obywatela wydawali chociaż dziesiątą część tego, co wydaje się corocznie w USA.
-Podnieść ilość miejsc w szpitalach i ilość lekarzy do średniego poziomu w Europie .Za kilka lat można wtedy oczekiwać nieznacznego wydłużenia życia obywateli, które i tak będzie poniżej średniej w Europie.
-Podnieść zasadniczo pensje w Służbie Zdrowia, co będzie możliwe tylko po podniesieniu składki zdrowotnej.
-Zwiększyć ilość szpitali i poprawić ich wyposażenie, również po podniesieniu składki zdrowotnej.
-Ułatwić zdobywanie specjalizacji zawodowej przez lekarzy.
- Żądać zwrotu kosztów nauki od lekarzy i pielęgniarek przebywających kilka lat za granicą.
A co robi Minister Zdrowia?
Dokładnie na odwrót.

Likwiduje część szpitali , bo są nierentowne (jak mogą być rentowne przy zbyt niskiej składce ubezpieczeniowej ?). Zachęca lekarzy do wyjazdów za granicę poprzez zaniechanie zwrotu pieniędzy za ich wykształcenie. Twierdzi, że szpital to zakład w gospodarce rynkowej i za długi może być zlicytowany, czym zapewne cały świat wprawił w osłupienie, gdyż wszędzie szpitale się buduje, a nie likwiduje. I to wszystko dzieje się przy poparciu Rządu! Po co nam taki minister?

Zanim odejdzie, czas oczekiwania na szpital czy specjalistę wyniesie rok, proszek na ból głowy będzie kosztował 100 zł, a średnia długość życia w Polsce będzie najniższa w Europie (jeżeli już taka nie jest).

Prezydent oraz wielu polityków sprzeciwiają się zmianom konstytucji, mającym doprowadzić do zupełnego zakazu aborcji w Polsce, mimo, że mamy najniższy przyrost naturalny w Europie i zamordowaliśmy od zakończenia wojny więcej nienarodzonych dzieci ( 20 milionów) niż zginęło Polaków w czasie wojny. O co tu chodzi?

Pytam się , czy nie ma w Polsce nikogo, kto ma trochę zdrowego rozsądku, aby doprowadzić do właściwych zmian w polityce demograficznej i zdrowotnej ?

Inna sprawą są problemy związane z dyplomacją, jak np. nieuznawanie przez Rosję mordu w Katyniu za ludobójstwo. Żyjmy ze wszystkimi sąsiadami w zgodzie, ale czy nie za mało staramy się o uznanie tego, co jest oczywiste? Przecież ZSRR to był najlepszy sojusznik Hitlera. Jeśli zbrodnie niemieckie w czasie wojny są uznane za ludobójstwo to i radzieckie, jeszcze większe ,bo także i powojenne , tym bardziej powinny być nazwane po imieniu i Rosja powinna nam zapłacić odszkodowanie za wymordowanie milionów Polaków w czasie wojny i po wojnie, za grabież węgla, statków, pobyt tu swoich wojsk okupacyjnych, naszpikowanie Polski bronią atomową i wieloletnią okupację. Obecnie będzie to trudno uzyskać, ale powinniśmy o tych sprawach pamiętać i dawać znać narodom Europy, że to wymaga załatwienia. To samo dotyczy Niemiec.

Państwo nasze okazuje dziwną bezsilność w likwidacji komunizmu. Tymczasem sprawa jest prosta. Należy konstytucyjnie uznać, że nie ma ciągłości między Rzeczpospolitą przedwojenną i PRL, gdyż Polska w latach 1939-1945 była pod okupacją niemiecką i radziecką, zaś w latach 1945-1989 znajdowała się wyłącznie pod okupacją radziecką. Panujący w PRL komunizm to ustrój zbrodniczy. Odpowiednia zmiana w konstytucji powinna uznać wszystkie komunistyczne i nacjonalistyczne organizacje działające na terenie Polski za zbrodnicze, w tym NKWD i UPA, które wymordowały, najczęściej w okrutny sposób, więcej Polaków niż NSDAP (która jest przecież uznana za organizację zbrodniczą).

Czy członkowie SB, UB, Informacji, WRON ,ZOMO itp. , wyżsi sekretarze i główni działacze PZPR, szefowie ORMO, wysocy urzędnicy, niektórzy sędziowie i prokuratorzy , którzy prowadzili działalność w interesie okupanta, a przeciw Narodowi nie są zdrajcami ? Określenie stopnia ich winy trzeba pozostawić kilku tysiącom zdolnych prokuratorów oraz sędziów urodzonych po roku 1971, nie pozostających w związkach pokrewieństwa ani powinowactwa ze zbrodniarzami.

Trybunał Konstytucyjny powinien składać się z ludzi mających przynajmniej 4-letnią praktykę sędziowską odbytą po 1990r. Jeżeli są pracownikami uczelni, to muszą spełniać wymagania stawiane tym pracownikom , o których to wymaganiach już pisałem. Wybierani są w wyborach powszechnych wraz z prezydentem.

Krajowa Rada Sądownictwa powinna składać się z małej ilości czynnych sędziów i większości z obywateli , znanych ze swej uczciwości i zdolności do bezkonfliktowego rozwiązywania sporów. Obecnie sędzia jest praktycznie bezkarny i dlatego immunitet sędziowski musi zostać natychmiast ograniczony , a sędzia musi odpowiadać materialnie za rażąco niesprawiedliwe wyroki. Jednak ludzi prawych, wysokiej moralności i nieprzekupnych, ciężko będzie znaleźć wśród obecnych sędziów i prokuratorów zwłaszcza wśród tych, którzy wysługiwali się PZPR i WRONie.

Niedawno przyjechał do Polski jeden Żyd, który nie ma nawet prawa wstępu do Izraela i domaga się 60 miliardów $ od Polski za utracone mienie, ale nie przez niego. Zamiast go wyrzucić, najwyższe władze Polski przyjęły go z honorami. Za utracone mienie żydowskie Polska pod okupacją ZSRR zapłaciła już duże pieniądze i zostały one przyjęte. Wtedy był czas na zgłaszanie ewentualnych roszczeń. Polska nie zabrała mienia żydowskiego. Zniszczyli je i zrabowali okupanci: ZSRR i Niemcy. Pozostawione nieruchomości żydowskie przejęli towarzysze , którzy rządzili w Polsce w imieniu okupanta radzieckiego. Tu wyraźnie widać, że obecna Polska powinna konstytucyjnie uznać lata okupacji radzieckiej 1944-1989 za okres, w którym nie istniało niepodległe Państwo Polskie i dlatego obecna Polska nie może odpowiadać za żadne posunięcia PRL. Z wielu względów Żydom za pozostawione w Polsce mienie nie należy się nic, bo wszystko mają zapłacone. Jeżeli mają jakieś roszczenia (ale tylko pokrzywdzeni albo ich spadkobiercy), to niech je kierują do Niemców i do Rosjan, którzy ochoczo ich wywozili do obozów koncentracyjnych i gułagów przy zupełnej obojętności swych bogatych współplemieńców z Ameryki , którzy dokładnie wszystko wiedzieli, a teraz domagają się czegoś ,co im się nie należy.

Tymczasem premier i inni przyjmują z honorami kogoś , kto domaga się niesłusznie ogromnych kwot nie mając odpowiedniego upoważnienia od żadnej chyba osoby, która pozostawiła w czasie okupacji lub PRL jakąś nieruchomość na terenie Polski. To wygląda tak, jakbym domagał się odszkodowania w wysokości np. miliarda dolarów za jakiś budynek zniszczony przez terrorystów w Nowym Jorku, a potem zażądał 15% tej kwoty, którą gotów byłbym przyjąć z niezadowoleniem. Jeżeli natomiast USA nic nie zapłacą, to będą opluwane tak długo, aż zapłacą. Tego typu roszczenia przedstawił niezbyt grzecznie naszym czołowym politykom pan Singer. Mam nadzieję, że zostaną one w zupełności odrzucone, jeśli odpowiedni politycy są patriotami polskimi.

Życzę obecnej władzy, aby wreszcie zerwała zabójcze dla Polski okrągłostołowe umowy , które zezwalają na grabież i likwidację Polski i aby się jej udało rozbić komunizm i zaprzestała prywatyzować wszystko , co jeszcze w Polsce ma jakąś wartość.

Nie sprzedawajcie za bezcen majątku, który Naród wypracował, albo Pan Bóg Mu go dał. Róbcie coś, ale z głową , bo drugiej szansy już nie będziecie mieli.

Wczoraj , 14.04.2007r. byłem na spotkaniu z panem Antonim Maciarewiczem. Okazał się człowiekiem miłym, stanowczym i konsekwentnym , głęboko wierzącym , prawdziwym patriotą i wyrachowanym optymistą. Takich polityków , żarliwych patriotów jak On , których mowa jest "tak, "tak i "nie , nie" potrzeba nam więcej.