Iwiny, 28.10.2009r.

Kazimierz Krasiczyński
52-151 Iwiny , Bukszpanowa 27

Co robiłem przez 50 lat po immatrykulacji?

Moi Drodzy!

W dniu 15.09.2009r. spotkaliśmy się w Czeladzi, w budynku NOT.
Przybyli tam niektóre i niektórzy z tych, którzy mieli immatrykulację 50 lat temu i zdobyli dyplom magistra inżyniera w latach1964/1965 na Wydziale Górniczym AGH im. Stanisława Staszica w Krakowie.
Na spotkaniu tym Tadzio Odrobiński poprosił wszystkich, aby opowiedzieli , co się z nimi działo przez ostatnie 50 lat. Ponieważ w czasie kilku minut trudno mi było to zrobić , postanowiłem spisać swoje wspomnienia (jakże fragmentaryczne , subiektywne i być może odbiegające nieco od rzeczywistości z powodu mojej nadmiernej sklerozy) dla przypomnienia tych najpiękniejszych lat w moim życiu , które już minęły bezpowrotnie. Napisałem tych kilkanaście stron dla Was ; ten tekst nie dla wszystkich będzie zrozumiały , ale Wy zawsze będziecie wiedzieli o czym piszę . Zachęcam wszystkich, aby też to zrobili , bo każdy może napisać coś interesującego-swoje wspomnienia.

Lata studenckie

Wkrótce po zdaniu matury w 1959r. w LO w Jarosławiu zapisałem się na kurs przygotowawczy przy Wydziale Górniczym Akademii Górniczo-Hutniczej. Matematykę wykładał tam pan Musiałek, który przecenił pewnie moje zdolności matematyczne, chyba dlatego , że jeszcze w 10- tej klasie LO zaciekawił mnie problem liczb urojonych i potrafiłem mu coś niecoś powiedzieć na ich temat. Przed egzaminem wstępnym zrobiłem wszystkie zadania z grubego skryptu ze zbiorem zadań z matematyki na egzamin wstępny i większość zadań z fizyki ze zbioru Zillingera. Zadania z matematyki na egzaminie pochodziły ze wspomnianego zbioru zadań a i Tadzio Odrobiński był mi pomocny przy rozwiązywaniu zadania z procentami. Pytania z fizyki były dla mnie bardzo łatwe. Jedno z nich dotyczyło zasady zachowania energii , a ja na ten temat miałem referat w 11 klasie , więc problem znałem.
Dostałem się na studia, otrzymałem miejsce w siedmioosobowym pokoju z filarem pośrodku w akademiku na Reymonta 17 , całodzienne wyżywienie w stołówce w A0 (budynek główny AGH przy Alei Trzech Wieszczów w Krakowie) oraz stypendium i niebieski mundur górniczy studenta Wydziału Górniczego. Studia dla mnie były trudne ; zajęć było ok. 40 godzin tygodniowo, do tego po zajęciach projekty i zadania. W sobotę było wojsko(artyleria), ale po dwu semestrach zajęć (nawet w okopach na Pasternaku z założonymi maskami przeciwgazowymi) , w czasie których m.in. poznałem tajniki budowy zamka armaty osiemdziesiątki piątki, dostałem kategorię D i zostałem zwolniony z wojska. Soboty miałem wolne , więc mogłem się oddać mojemu ulubionemu wtedy zajęciu, tj. zbieraniu nalepek z win. Niestety, chyba na trzecim roku z tej skłonności do zbieractwa rozbolała mnie wątroba i musiałem to hobby chwilowo zarzucić. Niemniej jednak przy każdej okazji odwiedzałem lokal na Sławkowskiej 4, gdzie były chyba najtańsze węgierskie rieslingi w Krakowie. Byłem też kilkakrotnie w lepszych , a nawet w najlepszych lokalach w Krakowie , ale to nic w porównaniu do Kazia Mrozka , który wraz Andrzejem Małkiem systematycznie i po kolei odwiedzali większość nocnych lokali w Centrum , do Zbysia Naporowskiego przesiadującego nawet kilka razy w miesiącu w „Warszawiance” czy „Pod trzema świnkami” czasem wraz z profesorami Pawińskim, Roszkowskim czy Takuskim , czy do „Ciacia” czyli Olka Żelechowskiego. Kazio Mrozek był uzdolniony matematycznie i ładnie rysował. Jeżeli dodać,
że był uczynny (co mu do dziś zostało) , to nie można się dziwić , że i ja korzystałem z jego zamiłowania do perfekcyjnego rysunku technicznego
Z kolegami tymi (a także z wieloma, wieloma innymi) wiążą się moje liczne wspomnienia.
I tak pewnego razu Kazio z Andrzejem wrócili nad ranem chyba z „Warszawianki” i Andrzej, z którym wtedy mieszkałem w pokoju na trzecim piętrze, z oknem wychodzącym na łącznik między blokami akademika , wyszedł na poręcz tego łącznika przy ulicy Reymonta 17 i zaśpiewał pierwsza zwrotkę marsylianki po francusku , ale tak donośnie , że później mówiono o tym , że od tego śpiewu płoszyły się konie przy bryczkach na Rynku w Krakowie.
Innym razem, kiedy dziekanem był Stasio Korman , który wsławił się znacznym ułatwianiem wielu i utrudnianiem innym studentom życia, wezwał Zbysia i zapytał się , dlaczego nie zdaje egzaminów i psuje statystykę. Zbysio na to , że przygotowuje się i niedługo dostarczy pełny indeks. Korman jednak nie dał mu wiary, wziął indeks i przybił pieczątkę „wykreślono”. Zbysio jednak zaraz zdał jakiś egzamin i Korman przybił mu pieczątkę „anulowano ”. Zbysio uczył się dobrze , ale mimo to Korman go wezwał i wbił do indeksu pieczątkę „anulowano anulowanie”. Nie dał on jednak za wygraną, zdał wszystkie egzaminy, ale Korman nie miał już więcej pieczątek i Zbysio musiał skleić opieczętowane strony indeksu za zgodą Dziekana.
Mieliśmy wtedy hydromechanikę z niejakim Trzaską , który większość ćwiczeń zaczynał od pytania: „co to jest ruch?” i od odpowiedzi: „ruch jest to zmiana parametrów w czasoprzestrzeni”! Żadnego zadania przez cały semestr nie rozwiązaliśmy. Pan Trzaska według mnie to było jedyne nieporozumienie , z jakim się spotkałem w czasie studiów. Poza nim miałem do czynienia z kompetentnymi , szanowanymi a nawet uwielbianymi ludźmi jak panowie profesorowie L.Czerski , W. Goetel , Kłeczek czy St. Takuski .
Kiedy przyszedł czas egzaminów jakimś cudem czterech studentów rozwiązało zadania na egzaminie pisemnym w pierwszym terminie. Wśród tych gagatków byłem i ja, kompletnie nieprzygotowany z teorii. Tymczasem profesor Litwiniszyn ogłosił , że sam przepyta tych czterech wybitnych studentów. Wchodzę więc na egzamin, a profesor pyta: -Mamy rurę. Rurą płynie woda. Czy płynie ona szybciej przy ściankach rury czy na środku? -Na środku-odpowiedziałem. -Rzeczywiście. Proszę teraz wyprowadzić stosowny wzór.
Kiedy jednak nie potrafiłem tego zrobić , profesor Litwiniszyn widząc , że jestem nieprzygotowany , na następnych terminach już nie egzaminował , aby siebie i studentów nie narażać na niepotrzebny stres. Panem egzaminu z hydromechaniki na kilku wydziałach został teraz Trzaska. Na egzamin do jakiejś sali amfiteatralnej szło zazwyczaj ponad stu studentów. Trzaska rozsadzał ich w szachownicę , tak aby każdy z delikwentów miał czterech sąsiadów rozwiązujących każdy inne zadania. Postanowiłem, że nie będę się uczył od nowa hydrodynamiki , bo to przecież Trzaska miał mnie nauczyć tego przedmiotu .Dziekan Korman każdemu dawał bez zbędnych pytań karty egzaminacyjne na hydromechanikę , bo Trzaska psuł statystykę na kilku wydziałach. Ja chodziłem na egzamin co kilka dni i zawsze coś tam się nauczyłem. Za jedenastym razem zdałem, bo zadania się wreszcie powtórzyły. W kieszeni miałem jeszcze dwie karty egzaminacyjne.
Miałem zamiłowanie do szybkiego zdawania egzaminów , ale nie było ono miłe dla dziekana Kormana. Pewnego razu zdaliśmy przed wakacjami wszystkie egzaminy ze Zbysiem Naporowskim i pojechaliśmy autostopem na Targi Poznańskie , do Płocka, w Bieszczady itd. Po wakacjach przyjeżdżam do Krakowa , a tu moje nazwisko wisi na liście przed Dziekanatem- mam pilnie się zgłosić do Dziekana. Wchodzę do Kormana a on do mnie: -Dlaczego nie zdał pan żadnego egzaminu? -Zdałem wszystkie.-Proszę indeks.-Proszę. Korman kilka chwil wpatrywał się w odpowiednią stronę indeksu, chyba nie wierząc własnym oczom , potem oddał mi indeks bez słowa i popatrzył się na mnie ze straszliwym obrzydzeniem. To spojrzenie będę pamiętał zawsze.
Co innego Przyboś, który studiował ponad 20 lat i stypendium pewnie brał na stare pieniądze, wymienione chyba w 1949r. Skończył studia w roku 1969/70. Jego kolegą z roku był rektor H.Filcek. Dzięki wielkiej życzliwości pana Dziekana Kormana i innych różnych dziekanów mógł przez 5 lat poświęcić się zgłębianiu tajników aerologii i nikt go ze studiów nie wyrzucił. A aerologię i pożary zdał chyba na 5.
Na pewnej karczmie piwnej , która odbywała się w budynku A1, na niskim parterze , Dziekan Korman- Stara Strzecha siedział w Prezydium. Pod koniec Karczmy Kazio Gałajda zawołał: Czy pozwolimy na to, aby Stara Strzecha Korman wyszedł na własnych nogach? Nie ! -ryknęli wszyscy uczestnicy Karczmy i rzucili się wynosić Dziekana. Najbardziej jednak zbliżyli się do niego ci , których gorliwie skreślał z listy studentów. Nic też dziwnego , że niesiony na rękach Dziekan dziwnie podrygiwał i zapewne miał sporo siniaków. Jeśli chodzi o karczmy piwne , to byłem na kilku, ale jedna, w sali piętrowej budynku geodezji była niezapomniana. Podrzucaliśmy bowiem przewodniczącego Rady Narodowej Krakowa. A że był lekki i mały , fruwał aż pod sufit wysokiej hali. W pewnym momencie nie zdołaliśmy go już złapać i gruchnął na parkiet. Śmiechu było co niemiara , ale nic mu się nie stało.
Ciacio był dobrym gimnastykiem , ale miał złamaną rękę w nadgarstku. To przy jego asekuracji zrobiłem pierwsze fiflaki i salta do tyłu. (Do przodu nigdy nie zrobiłem). Pamiętam jak bodajże na drugim roku zrobił stójkę na poręczy schodów w BSW na czwartym piętrze bo tam prawie nikt nie chodził i było cicho , co umożliwiało Ciaciowi niezbędne skupienie. Oczywiście bez asekuracji i na jednej ręce , bo drugą miał złamaną . Kiedy mieszkał w akademiku na Gramatyka , założył sobie wreszcie gips na tą złamaną rękę , ale nie zaprzestał wieczornych eskapad . Pewnego razu , kiedy wracał do akademika, napadli go jacyś amatorzy nocnych i silnych wrażeń. Nie wiedzieli jednak , że Ciacio ma mocny gips aż po łokieć. Przy pomocy tego gipsu położył kilku napastników i nienaruszony wrócił się przespać.
Chyba na drugim roku poznałem Jasia Sadeckiego i wtedy zawiązała się między nami nić sympatii , która do dziś łączy nas trwale. Pewnego razu na stołówce zwrócił moją uwagę na dwie ładne dziewczyny. Studiowały na Wydziale Ceramiki. Odprowadziliśmy je do akademika na Wybickiego i tak się zaczęła nasza studencka miłość. Obydwie były z Sanoka i obydwie mieszkały razem. Jasio z Celiną ożenił się i miał z nią dwie córki, Renata zaś porzuciła mnie , kiedy zacząłem pracować w KWK „Sosnowiec” w Sosnowcu. Chyba słusznie postąpiła , gdyż wtedy jeszcze nie dojrzałem do małżeństwa.
Jasio jest uczynnym i sympatycznym kolegą , nic więc dziwnego , że byliśmy razem na kilku wycieczkach , a do Jugosławii pojechaliśmy tylko dlatego , że pożyczył mi na tą wycieczkę sporą sumę. Od wielu już lat spotykamy się , jak dla mnie , stanowczo za rzadko- ale nic nie możemy na to poradzić-takie jest życie.
W 1961r zdałem odpowiedni egzamin i uzyskałem prawo jazdy na motocykle i samochody osobowe. Podczas kursu jeździliśmy po Krakowie jeepem z demobilu pewnie z lat czterdziestych. Skrzynia biegów była niezsynchronizowana , a prędkościomierz był obracającym się walcem wyskalowanym w milach. Redukcja biegów odbywała się z tzw. międzygazem , nic więc dziwnego , że często silnik gasł , zwłaszcza przy przepuszczaniu pieszych. Należało wtedy uruchomić silnik przy pomocy korby , co było nieco kłopotliwe , zwłaszcza gdy trzeba było kręcić korbą na Rynku , pod teatrem Rozmaitości lub przy moście Dębnickim.
Na trzecim lub czwartym roku mieszkałem z Kurzępą, Murajem Kuli i ze wspomnianym już Andrzejem Małkiem. Kurzępa był na jakimś balu z okazji Dnia Górnika na AGH gdzie przyczepił się do niego Mongoł z naszego roku , Cog Czadrabał. Po jakimś czasie wysłuchiwania wynurzeń Coga na różne mongolskie tematy Kurzępa powiedział: -Cog zjeżdżąj. Nie podoba mi się twój język, twoje pismo i ty sam. Daj mi spokój, jestem na balu. Na to Cog się zapienił , wyciągnął nóż zza pazuchy i zamierzył się na Polaka. Kurzępa zobaczył , że nie ma żartów i wziął nogi za pas. Gonili się tak po wszystkich pawilonach , w których odbywał się bal , aż Czadrabał nieco wypity zasnął znużony długotrwałym pościgiem.
Muraj był Syryjczykiem z niebieskimi oczami. Przez całe studia chodził w butach z krokodylej skóry ; okropnie je przeklinał bo były niezniszczalne , więc nie mógł sobie kupić innych , gdyż był oszczędny. Kiedyś powiedział: -panowie chodźcie do mnie , zagramy w bridża. We trzech poszliśmy do pokoju Muraja, który wtedy mieszkał sam w pokoju dwuosobowym l i zobaczyliśmy , że karty są już rozdane. Siedliśmy za stołem , podnieśliśmy karty i Muraj zaczął : -13pików. Patrzymy , a tu każdy ma po 13 kart w jednym kolorze. Tak to sobie Muraj zażartował z drobnych karciarzy , jakimi wtedy byliśmy.
Bodajże na trzecim roku , w sąsiadujących pokojach mieszkali A.Januchta, E.Link i L.Paszko.
Grali oni całymi godzinami w zechcyka, więc chyba tylko dzięki swoim wielkim zdolnościom zdołali ukończyć studia i to z niezłymi ocenami. Andrzej pracował na „Rudnej”, gdzie Jasio Sadecki był dyrektorem. Gdy przyszedł stan wojenny, Jasia wyrzucono z „Rudnej” za patriotyczną postawę i strajk wraz z górnikami, a jakiś pułkownik z WRONy dyrektorem zrobił Andrzeja. Niedługo pojechał on odwiedzić swoich kolegów od zechcyka , ale nastąpił wypadek samochodowy i tak zginął Andrzej szczęśliwy i z uśmiechem na ustach.
Z wdową po nim , Agatą utrzymujemy bliskie stosunki , bo mamy niedaleko domki nad Jeziorem Wieleńskim.
Pewnie na drugim roku mieszkałem w przedwojennym akademiku na ulicy Gramatyka. Wracając z zajęć , naprzeciw hali Wisły skręcało się w prawo w ścieżkę wydeptaną w dużym łanie zboża , którą za 5 minut dochodziło się do akademika. Pewnego razu przez tą ścieżkę przebiegł zając. Teraz to brzmi jak zupełna fantazja ,bo są tam liczne budowle.
Przez ponad cztery lata mieszkałem na Reymonta 17 z wieloma kolegami i wszystkich mile wspominam , jak np. Jacusia Idzika czy Andrzeja Karpińskiego. Łączyły mnie przyjacielskie lub koleżeńskie stosunki również z tymi , z którymi nie mieszkałem. Z moimi kolegami wiązały się często wesołe lub zabawne sytuacje, które do dziś pamiętam. Np. Marian Bzdyl , Jasio Sadecki , ja i kilku innych kolegów oczekiwaliśmy na egzamin z mineralogii . Co chwilę ktoś wychodzi nie zdawszy egzaminu. Marian Badyl , który przeznaczył wiele godzin na naukę tego obszernego przedmiotu, też oblał. Tymczasem na „giełdzie” dowiedziałem się , że często trzeba odpowiedzieć na pytanie, gdzie są złoża wanadu i jakie związki je tworzą oraz trzeba opisać wiązanie kowalentno-jonowe. W pewnym momencie otwierają się drzwi , wychodzi profesor H. Gruszczyk i mówi:- panowie, zacznijcie wreszcie zdawać! Proszę następnych dwu! Wchodzi Jasio i ja. Siadamy przy okrągłym stole i profesor do mnie mówi: -związki wanadu , proszę. Ponieważ przed chwilą przeglądałem w skrypcie , co tam jest na ten temat napisane , nie miałem kłopotów z odpowiedzią. -No dobrze , rzekł profesor. A może pan opowiedziałby nam o platynowcach? – powiedział do Jasia. Widocznie ten temat mu odpowiadał , bo płynnie i długo mówił na temat. Teraz proszę opisać wiązanie kowalentno –jonowe –powiedział do mnie. Ten temat objaśnił nam doskonale profesor Czerski wcześniej na chemii; interesowałem się też dziwnymi własnościami wody – typowym przykładem związku o kowalentno- jonowym charakterze wiązania , a więc odpowiedziałem wyczerpująco. Jasiowi zadał jakieś proste dla niego pytanie , a gdy ten odpowiedział , rzekł: Panowie , mam prawo sądzić , że z innych tematów jesteście tak samo doskonale przygotowani. Nie będę was więcej pytał. Proszę indeksy. Wpisał nam po 5. Wychodzimy , a Marian się pyta: Zdaliście? –Tak. Na ile? –Na 5. -Niemożliwe! Pokażcie indeksy. Pokazaliśmy. Trzeba mieć szczęście!- powiedział.
Podczas zaliczania i zdawania egzaminów było wiele różnych sytuacji. Najwięcej ich pamiętam z pierwszego roku. Poszedł Zbysio Naporowski na egzamin z matematyki do profesora Rachwała i ten stwierdził, że Zbysio nie umie teorii. -Ale umiem rozwiązywać zadania.-Tak? To proszę pisać. I podyktował mu kilka zadań. Po pewnym czasie Zbysio podał profesorowi kartkę z rozwiązanymi zadaniami, które ten przejrzał i wpisał coś do indeksu. Na korytarzu otworzył Zbysio indeks, a tam widniało 5.
Fizykę wykładał Kazio Ostrowski , który był wielkim miłośnikiem esperanto. Kiedy zbliżała się sesja , powiedział: Kto przystąpi do egzaminu przed sesją , ten będzie miał podwyższoną notę o jeden stopień. To samo dotyczy tych, którzy będą zdawać w języku esperanto. Ale na roku nikt nie znał esperanto. Tylko pięciu desperatów zgłosiło się do egzaminu przed terminem. Materiał do nauki był tak obszerny, jak około kilkaset stronicowa książka do fizyki Jeżewskiego +wykłady Kazia. Po tygodniu nauki przychodzimy do Kazia , a on daje każdemu po kilka tematów i zaraz sprawdza rozwiązania. Niestety nie znałem jednego wzoru, w którym w liczniku występowała stała Plancka. Podchodzi Kazio i mówi: Ma pan wszystko napisane, za wyjątkiem tego jednego wzoru, który pan przecież zna.-Nie znam.- Proszę pisać. Napisałem literę „h”(stała Plancka).-Oczywiście! Proszę teraz narysować kreskę ułamkową. A czy zależność czegoś tam od czegoś jest wprost proporcjonalna? –Tak. To proszę napisać nad kreską ułamkową literę „ x.” Tak postępując napisaliśmy cały wzór . Wtedy Kazio powiedział: -Zdał pan na 4 , bo trochę panu pomogłem. Ale ponieważ zdawał pan przed terminem, podwyższam ocenę na 5.
Kazio Szewczyk też zdał na 5 , inni na 4 lub 5. Kazio miał list gratulacyjny od ówczesnego papieża , chyba Piusa XII , który pokazał nam na ćwiczeniach z fizyki , które odbywaliśmy z koleżanką Frąś , która była bardzo ładna. Została vicemiss juwenaliów dlatego , że tylko ona nie powiedziała , która jest godzina po oglądnięciu zegarka , które wręczył kandydatkom na miss juwenaliów konferansjer. Prawdopodobnie wyszła za mąż za czarnego jak heban murzyna , ale był on synem jakiegoś ambasadora. Pecunia non olet .
Na pierwszym roku mieliśmy nadzwyczaj zdolnego i zawziętego kolegę. Nazywał się Tadzio Piwowarun i był sztygarem na „Słupcu” czy gdzieś tam koło Wałbrzycha. W zimie , kiedy wieczorem było ponad 25 stopni mrozu mówię do Tadzia aby zamknął okno , bo śpi pod oknem .-Ja nie otwierałem tego okna , to i nie ja będę go zamykał. Nikt nie zamknął okna , a w nocy przyszedł mróz ponad 30 stopni i kaloryfer z hukiem pękł. Ale Tadzio śpiący pod dwoma kocami (jak wszyscy) okna nie zamknął. Matematykę zdał na 5 bez przygotowania i dopiero po egzaminie zaczął się uczyć. Niestety miał on wielkie kłopoty z zaliczeniem rysunku technicznego , które uzyskiwało się na podstawie wykonania różnych rodzajów pisma technicznego różnymi technikami na bristolu formatu A0. Tadzio nawet 2 milimetrowe literki pisał starannie przy użyciu linijki , ale i to nie pomogło. Dostał nie wiedzieć czemu 2 i musiał opuścić studia na zawsze. Prawdopodobnie nauka polska poniosła wielką stratę.
Poza Tadziem Piwowarunem na pierwszym roku mieszkałem bodajże z pięcioma kolegami. Jednym z nich był Kazio Szewczyk-silny i muskularny. Z tego powodu ktoś poprosił go , aby otworzył butelkę jakiegoś trunku. A butelkę wtedy często otwierało się mocnym uderzeniem dłoni w denko butelki. Kazio , chociaż niepijący , ale uczynny , uderzył dłonią w dno butelki tak mocno , że rozprysła się mu w rękach , a odłamki szkła poprzecinały mu tętnice. Krew z dłoni Kazia sikała po ścianach i po suficie , dopóki nie przewiązaliśmy mu przedramienia. Na pogotowiu opatrzyli Kazia należycie , ale przez kilka tygodni miał kłopoty z dłonią . Przez całe studia uczył się pilnie i dobrze , a koledzy go poważali.
Mieszkał też z nami Biały z Kłodawy. Był on wysoki i szczupły . Pewnego razu na WF asystent powiedział: -Kto ćwiczy w akademickim klubie sportowym i chce być zwolniony z zajęć , wystąp! Patrzymy , a tu występuje Biały. Gruchnął śmiech , bo faktycznie wyglądał jakby od miesiąca nic nie jadł , ale asystent poważnie się pyta :
-A jaką dyscyplinę sportu pan uprawia? -Szachy. Wtedy dopiero uśmialiśmy się serdecznie ,
a z nami nasz asystent od WF. Biały był bardzo zdolny , ale do zaliczenia pierwszego semestru to było za mało. Trzeba było jeszcze być pracowitym . Trochę szczęścia też się przydawało .
Bodajże na czwartym roku trzeba było wybrać specjalizację i wtedy zdecydowałem się na sekcję Ekonomika i Organizacja w Górnictwie , gdzie studiowało się o semestr dłużej niż np. na sekcji Podziemna Eksploatacja Złóż. Tylko Naporowski (wtedy jeszcze Bronisław), Gabryś Kędzierski , Helga Wierszke , Miecio Stefaniak , Adaś Sucheta i chyba ktoś jeszcze zdecydowali się na taka specjalizację jak ja spośród prawie 140 absolwentów naszego rocznika , który rozpoczął studia w 1959 r. Nasze studia odbywały się głównie w pawilonie A1. Tam poznaliśmy bliżej kilku wspaniałych profesorów , jak Bolesław Krupiński, Ryszard Bromowicz , Trembecki czy Jawień.
Pracowali tam dwaj nasi koledzy z roku , później jako profesorowie Kazio Czopek oraz X i kilku starszych kolegów jak Cyrnek , R. Uberman , wspaniały R. Zabiorowski , który już dawno zmarł. Urządził on wspaniały podziemny bal barbórkowy w kopalni „Wieliczka” , na który mnie zaprosił , i w którym brałem udział wraz z moim bratem Jasiem , także absolwentem Wydziału Górniczego AGH , i który na tym balu zgubił ogromny złoty sygnet , wtedy tak modny , jak tureckie kożuchy i wycieczki do Turcji , gdzie wszyscy sklepikarze w Istambule mówili biegle po polsku (lub raczej po polskiemu). Teraz , od lat , mówią wspaniale po rosyjsku.
Profesor B.Krupiński był światową sławą w dziedzinie projektowania kopalń. Podczas pewnych wakacji zwiedzaliśmy Pałac Kongresowy w Salzburgu. Patrzymy , a tam ogromny napis informujący , że właśnie odbywa się Światowy Zjazd Górnictwa. Wchodzimy, a tu na środku dużego holu stoi profesor Krupiński , który był przewodniczącym tego kongresu , w otoczeniu wianuszka profesorów z różnych kontynentów. Poznał nas , zawołał i przedstawił swoim interlokutorom podczas przerwy mówiąc w kilku językach : -panowie , to są moi studenci z Krakowa.
Na tych wakacjach zwiedziliśmy chyba wszystkie kopalnie w Austrii , których tam było pewnie tylko kilkanaście , ale na każdej czekał na nas suto zakrapiany górniczy poczęstunek, który okazywał się czasem szkodliwy co dla niektórych.
Zjeżdżając do różnych kopalń , zwiedziliśmy przy okazji wszystkie krainy Austrii za wyjątkiem Innsbrucku , gdyż tam nie ma chyba żadnych kopalń. Podróżowaliśmy długim autobusem fiat , który był trudny do prowadzenia np. nie mógł się zmieścić w wąskich serpentynach leżących między najwyżej położoną w Europie wioską Heiligenblut a Salzburgiem przez przełęcz Hohtor, obok której leży zawsze śnieg. Nad nami był Grossglockner , a ze trzy kilometry niżej-Salzburg. Przód autobusu co chwilę wisiał nad przepaścią , ale koła były zawsze jeszcze na poboczu drogi. Kiedy przejechaliśmy najciaśniejsze serpentyny, zaczął się karkołomny zjazd, podczas którego zapaliły się tylne hamulce. Musieliśmy stanąć na wąskiej, stromej drodze i patrzyliśmy, czy wybuchnie zbiornik paliwa . Pożaru nie chcieliśmy gasić wodą , aby nie popękały bębny hamulcowe. Na szczęście ogień zgasł okładany jakimiś szmatami i mogliśmy znowu kontynuować podróż , częściej hamując silnikiem i będąc coraz bliżej następnego górniczego poczęstunku.
Profesor Krupiński bardzo lubił adjunkta Jasińskiego a nie przepadał za docentem (wówczas)
Jawieniem. Odzwierciedlało się to podczas wykładów , które czasem prowadził i podczas których np. mówił –kolego Jasiński, bądźcie łaskawi podać mi tą książkę. Albo –Jawień, zmażcie no tą tablicę!
Profesor R. Bromowicz miał jedno płuco (drugie podobno usunięto mu w Szwecji na koszt prof. Krupińskiego) i może dlatego mówił cicho i pokaszliwał. Na jakimś posiedzeniu w ciepły dzień letni napił się coca coli ze szklanki (nie było słomek) i zakrztusił się .Zazwyczaj chodził w ubraniu z kamizelką , w kieszonce której miał środki wyksztuśne , ale w ten feralny dzień ich tam nie znalazł. Kiedy się przewrócił ,zawieziono go do kliniki neurochirurgicznej, gdzie jego brat był profesorem , ale było już za późno.
Pana profesora Jawienia pamiętam , jako tego, który miał z nami zajęcia z projektowania budowy kopalń przynajmniej przez trzy semestry i który często mawiał: -dejcie se pozór!
Kazio Czopek jako adiunkt był obecny na egzaminie wstępnym , w czasie gdy mój brat Jasio zdawał egzamin ustny z matematyki na Wydział Górniczy AGH i poinformował mnie , że Jasiowi nie idzie najlepiej. Nie mógł on zbyt wiele zrobić dla mnie w tej sprawie , bo egzaminatorem był ktoś nieznany z metalurgii. No ale szefem komisji egzaminacyjnej był profesor Sulima-Samujło. Kiedy wyszedł z sali egzaminacyjnej, podszedłem do niego i mówię : -Panie profesorze ! Studiowałem na Wydziale Górniczym . I chociaż nigdy nie miałem z Panem zajęć , to proszę , aby Pan zwrócił uwagę na mojego brata , który właśnie zdaje , ale nie idzie mu najlepiej. -A jak się nazywa? -Jan Krasiczyński .Profesor wszedł do sali , podszedł do metalurga i zapytał: -Jak idzie panu Krasiczyńskiemu?- Nie najlepiej. Wtedy profesor podszedł do Kazia i powiedział: -proszę sprawdzić , czy na pewno teczka pana Jana Krasiczyńskiego znajduje się wśród teczek tych , którzy zdali. Czy tak było nie wiem , ale Profesor zrobił dobrze okazując troskę Jasiowi , bo Jasio studia ukończył , i pracował w kopalniach KGHM aż do czasu odejścia na wieczną szychtę w 2008r. Mojej córce Agacie przyśnił się i powiedział , że w Czyścu da się wytrzymać.
Szczęść Boże Jasiu , ukochany Bracie mój! Szczęść Ci Boże!
Moim dobrym kolegą z czasów studiów jest Miecio Stefaniak. Już bodajże na trzecim roku byłem u niego pod Sandomierzem i w Świątnikach , gdzie mieszkała jego narzeczona. Właściwie co roku spotykamy się do dzisiaj. Byłem kilka razy u niego w domu w Tychach, pod którym zrobił ogromną piwnicę (syzyfowa praca) , a także byłem u niego w domku w lesie , gdzie jedliśmy dobry obiad z naczynia , które wraz z surowym posiłkiem w całości wrzuca się do ogniska. On także mnie odwiedził z narzeczoną w domu moich rodziców w Dynowie , gdzie był także Gabryś Kędzierski i Ludwik Wydra, a później w moim domku nad Jeziorem Wieleńskim . Z Mieciem , jego żoną , jej kuzynem i z jego fiatem , z moją żoną i z córkami , z bratem Jasiem i z moją syreną byłem nawet w Azji. Była to pełna przygód wycieczka w czasach gierkowskich. Odbyliśmy też razem z Mieciem wiosenną wycieczkę po Górach Sowich.
Adaś Sucheta , podobnie jak ja , połknął bakcyla i prawie co tydzień często wraz ze mną jeździł do Zakopanego na narty. Trwało to chyba od drugiego roku do końca studiów ; później jeździłem do Szczyrku , bo pracowałem na „Sosnowcu” i na Śnieżkę czy Sowią Górę bo pracowałem we Wrocławiu. Jednego roku byliśmy (prawdopodobnie z Adasiem ) na Kasprowym Wierchu 3-go maja tj. w ostatnim dniu pracy wyciągu przed corocznym remontem i było tam 3m i 5cm śniegu. To chyba dziś niemożliwe. Innego roku byliśmy z Adasiem kilka dni w hoteliku pod górną stacją wyciągu na Kasprowym. Jeździliśmy od samego rana do ostatniej kolejki , która wyruszała z Kuźnic na Kasprowy. Po tym intensywnym treningu mój najszybszy zjazd od stacji wyciągu krzesełkowego na górze do stacji tego wyciągu na dole w Hali Gąsienicowej wyniósł 3 minuty , a w Hali Goryczkowej 7 czy 9 minut. Aby uzyskać taki czas , w czasie zjazdu nie można było stanąć , a zjazd do Goryczkowej bez odpoczynku jest dużym osiągnięciem kondycyjnym. Do Zakopanego w zimie namówiłem kilku kolegów. Na trasie albo w restauracji w Kuźnicach co roku spotykałem się przypadkowo z Dworenką –Dworkinem , który również był zapalonym narciarzem. Z Jasiem Sadeckim zjeżdżaliśmy chyba raz z Gubałówki , ale z Naporowskim i moim bratem Jasiem byliśmy w Zakopanem na nartach wielokrotnie . Kiedy zacząłem ważyć ponad 90 kilo musiałem jeździć ostrożnie , tak , aby się nie przewrócić , bo groziło to poważną kontuzją. Jazda taka nie sprawiała mi jednak przyjemności i narty z przykrością zarzuciłem. Ale sprzęt mam i skoro tylko schudnę…
Z Gabrysiem Kędzierskim przyjaźniłem się przez długie lata .Raz był u mnie w Dynowie skąd pojechaliśmy do mojego Wujka , który jest księdzem i w latach sześćdziesiątych był proboszczem w Rybotyczach koło Przemyśla. Opowiadał on , że w okolicy od czasu do czasu znajdowano a to kadłub człowieka z nogami w strzemionach spłoszonego konia , a to dziecko nabite na kołki w płocie i tak dalej. Zbierał on i miał zestawy narzędzi zrobionych u kowala , a służących do mordowania Polaków. Opowiadał , że podczas wojny Ukraińcy, żyjący głównie w mieszanych małżeństwach z Polkami zapędzali swoje żony do ziemianki i stawali z maczetą przy wyjściu. Swoim żonom kazali wychodzić pojedynczo. Skoro tylko w drzwiach pokazała się kobieca głowa, to ciach ją maczetą . Czasem zdarzało się , że mąż obcinał głowę swojej żonie. Jeśli nie zabił Polaka lub choćby Polkę , nie mógł zostać członkiem UPA . Małe dzieci zabijano biorąc dziecko za nóżki i roztrzaskując główkę o ścianę, ale jak Ukraińcy starsze dzieci polskie zabijali , już nie pamiętam. Prawdopodobnie nabijali je na płoty , tak jak po wojnie. Kiedy nastąpiła zmiana Gomółki na innego zdrajcę , który wysługiwał się gorliwie radzieckiemu okupantowi, niemal całe Rybotycze przestały chodzić do kościoła i pseudoparafianie zażyczyli sobie cerkwi i popa. Jednak Wujek-proboszcz parafii powiedział z ambony , że każdy kto chce , może chodzić do cerkwi z popem , tylko należy zamieszkać kilkaset metrów dalej, na terenie ZSRR. W następną niedzielę kościół był znów pełen Ukraińców, którzy już przestali domagać się cerkwi i popa. Nikt z Rybotycz nie wyjechał też do ZSRR.
Przyjechaliśmy na kilka dni . Z tej okazji Wujek kazał zabić cielaka. Kiedy wyjeżdżaliśmy , Wujek kazał zabić następnego. Wujek miał doskonałą gospodynię , która nam szalenie dogadzała. Jednego dnia , po zjedzeniu w ogrodzie obiadu zapijanego lekko jakąś starą i niezłą nalewką , przez dwie , trzy godziny leżałem pod gruszą , bo nie mogłem podnieść się z obżarstwa , aby przejść kilka metrów do plebanii , gdzie położyłbym się na wygodne łóżko.
Niedaleko Rybotycz była jedyna w Polsce cerkiew obronna zamknięta na zardzewiałą kłódkę. Zwiedzaliśmy jej stare, orientalne i zwyczajnie piękne wnętrze z Wujkiem i Gabrysiem. Kilka lat po wizycie w Rybotyczach przeczytałem , że do tej cerkwi włamano się i wycięto część drewnianego ikonostasu , którą to część sprzedano za kilkaset tysięcy dolarów. Ot , taka dbałość o zabytki.
Z Gabrysiem pracowałem kilka lat w „Cuprum” .
Z Andrzejem Januchtą mieliśmy na studiach różne zdania , ale później żyliśmy w zgodzie. W 1980 roku wystąpiliśmy razem w solidarnościowej audycji telewizyjnej , a w 1982r. pomagając mi w budowie wycinał drzewa na mojej działce nad jeziorem, mimo że ja spędziłem pół roku w więzieniu w Nysie jako internowany , a on był dyrektorem „Rudnej” z nadania WRONy i przyciskał trochę mojego brata Jasia , który był wtedy Głównym Inżynierem Obudowy na „Rudnej”.
Miałem sporo dobrych kolegów. Do nich zaliczam Jasia Glińskiego , który kolegów odwiedził w „Cuprum” kiedy przyszedł na Politechnikę Opolską , gdzie wkrótce został profesorem. Specjalizował się on w strzelaniu komorowym , ale nie mógł zbyt często robić eksperymentów, bo komorowo strzela się raz na kilka miesięcy. Działo się to w latach siedemdziesiątych.
Jacuś Radłowski miał ojca , który był jeszcze przedwojennym wiertnikiem i pracował w różnych krajach. Gdy pracował w Chinach , podano mu w restauracji specjalność zakładu . Zjadł smakowite danie , jakieś mięso w bułce tartej i zapytał się co dostał. –Dżdżownice- wyjaśnił kelner. Od tego czasu noga jego nie stanęła w restauracji w Chinach. Od czasu wierceń w Iranie palił papierosy tylko do połowy. Dotykając bowiem palcami do ust można było zarazić się nieuleczalną chorobą jelit. Jacuś pracował w „Cuprum” i często po pracy chodziliśmy na przystań nad Odrą popracować nad moją łódką , a czasem i popływać , jeżeli zdążyliśmy ją pomalować przed jesienią. Jednego razu , po całym popołudniu dychtowania (uszczelnianie sznurkiem kadłuba między klepkami ) poszliśmy popływać na starorzecze Odry i tam zapłaciliśmy mandat za kąpiel w niedozwolonym miejscu. Było to w sobotę. Już w niedzielę przystąpiliśmy do zdawania egzaminu na „żółty czepek” , posiadanie którego pozwalało na pływanie w każdym akwenie. Trzeba było przepłynąć 3000m , co nie jest łatwe, jeżeli nie ma się żelaznej kondycji. Z basenu wyszliśmy na zgiętych nogach chwiejnym krokiem , ale nikt nie mógł dać nam mandatu za pływanie w nieodpowiednim miejscu. Nawiasem mówiąc nigdy nie skorzystałem z „ żółtego czepka” i kąpałem się tylko w miejscach dozwolonych w wodzie głębokiej najwyżej na 2 m. Dziś do zdania egzaminu wystarczy przepłynąć 1500m.
Jacuś po kilku latach pracy w „Cuprum” pojechał do Kanady z swoją koleżanką z „Cuprum” Geringer-Birkenmayer z Laboratorium Mechaniki Górotworu , w którym razem pracowali i słuch o nim zaginął. Musiał , biedny, zdawać po angielsku wszystkie wymagane egzaminy na tamtejszych studiach górniczych , bo to jest tam wymagane do nostryfikacji dyplomu. Na szczęście był w Polsce tłumaczem z angielskiego.
Dobry kolega , Ludwik Wydra też był z narzeczoną w domu moich rodziców w Dynowie . Miał on wielką fantazję ; na pewnych juwenaliach przebrał się za zakonnika używając jako habitu brązowych koców , którymi nakrywaliśmy się do spania w akademiku . Był przepasany białym sznurem z nanizanymi korkami od butelek z wina , a na końcu była przymocowana płaska butelka od koniaku. Nos miał pomalowany szminką.
Kazio Palus jest nadzwyczaj uczynny i pogodny. Jest zawodowym geodetą , co czyniło go niezastąpionym przy odrabianiu pracochłonnych ćwiczeń z geodezji przy użyciu „kręciołka”.
Po skończeniu 11semestru , w dniu 5 maja 1965r. obroniłem pracę dyplomową . Nie było to takie proste , gdyż część kolegów , z którymi miałem zdawać ten najważniejszy w naszym życiu egzamin i ja nie mieliśmy odpowiedniego ubrania. Pojechałem więc do domu , pożyczyłem granatowy garnitur ojca uszyty z rapaportu i po kolei kilka osób i ja też uzyskiwaliśmy tytuł mgr inż. porządnie ubrani. Przyjęcie po obronie urządziliśmy w owalnej , kameralnej sali restauracji Hotelu Francuskiego , która do dziś jest według mnie jednym z najelegantszych miejsc w krakowskich restauracjach. Ta sala była miejscem, w którym wiele godzin spędził profesor Maciejasz. Orkiestra z tej sali , jeśli wyjeżdżała za granicę , wysyłała mu pocztówkę –profesor pokazał mi taką pocztówkę. Mój brat Jasio z Andrzejkiem Łuczakiem też często tam przesiadywali. Ja jednak na studiach i na studiach doktoranckich w specjalnych okolicznościach częściej chadzałem do Wierzynka.
Na koniec muszę wspomnieć o jednym z największych uczonych na AGH z tamtych lat – to profesor Walery Goetel , który przez dwa semestry wykładał nam geologię historyczną i dynamiczną chyba lepiej niż Szeherezada sułtanowi swoje bajki z tysiąca i jednej nocy. Nic też dziwnego że stara sala amfiteatralna w A0 pękała na jego wykładach w szwach , a słowa tego dwumetrowego uczonego tworzyły w wyobraźni widoki kanionu Kolorado , pustyni Gobi , lodowców Grenlandii , syberyjskiej tajgi itp. Wszędzie był , wszystko widział , większość zbadał. I jak mówił ! Napisał ponad 600 publikacji i nie wiem , czy ten wykaz obejmuje kilkadziesiąt napisanych przez niego książek. Sam nie egzaminował , ale jego asystenci. Np. pan Chorzemski , z którym mieliśmy ćwiczenia w Rowie Krzeszowickim i oglądaliśmy zastygłe w wapieniu różne amonity o średnicy nawet 1,5 m , egzaminował jednego kolegę 7-8 godzin od rana , z przerwą na obiad , potem po obiedzie i kazał mu przyjść jeszcze raz , bo nie zdał. Z kolei zaliczanie ćwiczeń u pana Aleksandrowicza też nie było łatwe. Chcąc zaliczyć na 5 trzeba było zgadnąć, jakiego typu małego amonita podrzucił do góry i natychmiast nakrył dłonią. A typów amonitów było co niemiara i różniły się nieznacznie między sobą. Tylko zaliczając na trzy można było amonita wziąć do ręki.
Niezapomnianym profesorem był pan Poborski , który prowadził wykłady dotyczące złóż i kopalń soli. Z takim nabożeństwem wymawiał słowo „haaaaaaalit”, że nikt nie nazywał go inaczej jak „Halit”. Na jednym z wykładów powiedział nam , że wydobywanie soli w Wieliczce jest potrzebne i że norwescy rybacy używają wyłącznie panwiowej soli z Wieliczki – dwie garście na jedną skrzynkę złowionego dorsza. Jeżeli wezmą inną sól , to jedna garść spowoduje zepsucie się dorsza , a trzy garście spowodują trudności w sprzedaży zbyt słonej ryby. Jaką sól używają teraz bogaci (najwyższy dochód na osobę w Europie , a może na świecie) rybacy w Norwegii?
Niestety nie byłem w kopalni soli , jeśli nie liczyć ćwiczeń w eksploatowanej wtedy metodą wodną części kopalni „Wieliczka” i zwiedzania kopalni soli na Ukrainie z ogromnymi komorami eksploatowanymi metodą strzałową podczas wycieczki naukowej.
Na trzecim roku zdawaliśmy egzamin z elektrotechniki z dwu semestrów. Materiał był odstraszająco duży , ale postanowiłem spróbować . Szło mi nieźle , ale w pewnym momencie podbiega do mnie pan Uhrynowski ( tylko mgr inż. i to do takiego przedmiotu !) i woła –Pan ściąga! Proszę zakończyć egzamin! – Nie mam nigdzie ściągi . Ale może pan znajdzie to , czego nie mam. –Ma pan ściągę w skarpetce! Niech pan ją wyjmie! - Ja nie mogę wyjąć tego , czego nie mam , ale może pan spróbuje.
Ta konwersacja jednak nie pomogła i musiałem przyjść jeszcze raz. Zdałem , ale cienko , bo mnie zapamiętał , albo miałem luki.

Mógłbym pisać jeszcze wiele o wykładowcach , asystentach , wreszcie o innych kolegach , albo o różnych ciekawych sytuacjach , które często podczas studiów wszystkim nam się przytrafiały, ale liczę na to , że koleżanki oraz koledzy zechcą napisać o tym, co godne jest wspomnienia i utrwalenia. Ponadto kilka sytuacji z czasów studenckich opisałem we wspomnieniach z okresu internowania pt. „cela 336” .

Praca

W 1964r. poszedłem do pracy na kopalnię „Sosnowiec” , gdzie też byłem dwukrotnie na wakacyjnych praktykach. Na pierwszej praktyce , a może na drugiej byłem z Wiciem Wilczyńskim (nie ma go czegoś w spisie absolwentów z 1979r. , który posiadam). Grał on bardzo dobrze w szachy i był jednym z najlepszych studentów na naszym roku. Długo namawiał mnie na partyjkę , ale nie byłem zbyt mocny w szachach , więc nie zgadzałem się na grę z nim. Wreszcie uległem i wygrałem z nim w kilku posunięciach. Było to nieszczęście, bo musiałem później z nim grać wielokrotnie po to , abym mógł przegrać. Z Wiciem , który długie lata pracował na kopalni „Polkowice” przyjaźniliśmy się długo , napisaliśmy kilka artykułów do prasy naukowej i opracowaliśmy patent na sposób wybierania grubych pokładów miedzi z zawałem stropu , który był stosowany w kopalni „Polkowice”.
W czasie praktyk były w użyciu jeszcze lampy karbidowe , hełmy były skórzane i kobiety pracowały na dole.
Alek Jakubow przyszedł do pracy na „Sosnowcu” nieco przede mną. Mieszkaliśmy w Domu Górnika na ulicy Czarnej w Sosnowcu . On pierwszy zrobił ogromny i skomplikowany schemat kanoniczny kopalni , w której wybierało się pokład 510 na trzy warstwy. Pracował w oddziale wentylacyjnym , który codziennie zajmował się gaszeniem kilku z 50-60 pożarów. W czasie gaszenia jednego z nich chyba sztygar oddziału wentylacyjnego , nasz kolega z Domu Górnika , Kajca , został ranny w głowę tak , że gdyby nie jeden młody lekarz , który poskładał mu czaszkę z kilkudziesięciu co najmniej kawałków , to niechybnie umarłby. Niestety , w tej składance gdzieś się zarzuciło parę odłamków czaszki i Kajca miał część mózgu tuż pod skórą. A było to tak : Przodowy nawiercił ocios przekopu , a tu z otworu buchnął ogień. Za chwilę odpadł duży kawałek ociosu i razem ujrzeli białe ognisko pożaru. Kajca zadzwonił do Edwarda Piętki , który był kierownikiem robót (jest to dla mnie jedyna rzeczywiście negatywna postać , którą w życiu spotkałem) , że pożar można ugasić tylko i wyłącznie podsadzając przekop podsadzką płynną , ale Piętka kazał mu gasić pożar wodą. Nie chciał podsadzać przekopu , aby nie było strat w wydobyciu , mimo tego , że Kajca uprzedzał go o prawdopodobieństwie rozkładu wody na tlen i wodór. Skierowali więc strumień wody na ognisko pożaru , woda rozłożyła się na tlen i wodór i nastąpił straszny wybuch , który rzucił ich o stojący tam wózek kopalniany łamiąc przodowemu kręgosłup , i roznosząc w drzazgi hełm i czaszkę Kajcy.
Na kopalni „Sosnowiec” pracował jeszcze Stasio Janczak , bardzo miły kolega , który zapraszał mnie do siebie , gdy był dyrektorem „Sosnowca” i W. Matlakiewicz , który wyglądał jak zawodowy spadochroniarz może dlatego , że był z zamiłowania gorliwym spadochroniarzem.
Po odbyciu długiej praktyki zostałem inżynierem mechanizacji. Ponieważ w pracy tej nie miałem zbyt wiele obowiązków (ale zastosowano z mojej inicjatywy przynoszący krociowe korzyści sposób zmniejszenia kruszenia orzecha I i II) poprosiłem o zatwierdzenie na nadgórnika , chcąc zdobywać coraz wyższe zatwierdzenia. Oczywiście codziennie zjeżdżałem na dół. Ale nie należałem do partii i nie chciałem tam należeć , co było w latach 60 przeszkodą do awansów w górnictwie . Ponadto Zbysio Naporowski chciał się przenieść z kopalni „Bolesław Śmiały”. Niestety nie chcieli go zwolnić ze stypendium fundowanego . Udałem się więc do pana Stefana Czarnieckiego , który był dobrym kolegą mojego Ojca jeszcze z czasów wojny i który zajmował stanowisko głównego mechanika w Zjednoczeniu Katowicko –Mikołowskim. Zaklinał nas , abyśmy przepracowali na dole chociaż 5 lat , a wtedy nasza emerytura górnicza będzie znacznie większa niż zwykła. Poprosiłem go jednak, żeby spowodował zwolnienie Zbysia z kopalni , co też uczynił. Ja nie miałem kłopotów z odejściem z kopalni. W ten sposób zakończyłem na razie karierę górnika dołowego w stopniu nadgórnika. Zaczęliśmy pracę w GIGu , w Pionie Górnictwa Rud , potem w Oddziale Zamiejscowym we Wrocławiu. Prócz nas, był tam Albin Ziomek , Jacuś Radłowski , Wiesio Stąpor i inni , ale już z wcześniejszych roczników. Mieszkaliśmy w nowym bloku , gdzie były i biura i mieszkania. Początkowo zapoznawaliśmy się z kopalniami miedzi , w części dzięki Wiesiowi , który miał nowego moskwicza i woził nas po kopalniach , a potem nastąpiło połączenie „Biprometu” z naszą firmą . Nazywaliśmy się teraz ZBiPM „Cuprum”. Rozpocząłem pracę w Laboratorium Podsadzki , gdzie szefem był Gabryś Kędzierski . Potem zająłem się organizacją pracy na przodkach , a następnie stratami i zubożeniem , co skutkowało oddelegowaniem na studia doktoranckie i doktoratem dotyczącym efektywności komorowo-filarowych systemów eksploatacji złóż rud.
W tym czasie moim hobby była jazda konna. Nauczyłem się jeździć wierzchem w AKJ , pod okiem kolegi z „Cuprum” , elektryka Andrzeja Szmyrki , który już wtedy był najwyższej klasy trenerem jeździectwa. Pojechaliśmy na trzy tygodnie z nim , z weterynarzem i kilkunastoma członkami AKJ do Lutyni obok Lądka Zdroju. Z nami było kilkanaście koni wypożyczonych z PGR-ów. Jeździliśmy wierzchem po 40-50 km dziennie , czyli bardzo dużo. Weterynarz dbał , aby żaden koń nie dostał potówek pod czaprakiem , bo wtedy nie można na konia założyć nawet siodła , takie są te potówki dla konia bolesne. Niestety nie mógł nic poradzić na to , że wszystkie konie były ostrychowane. Ostrychowanie polega na tym, że gdy koniowi ze zmęczenia plączą się nogi , podkowami nadrywa ścięgna z tyłu nad kopytami tylnych nóg . Coraz głębsza rana krwawi i staje się groźna. Tak więc przez 19 dni przejechałem w siodle 800-1000km i zwiedziłem konno okolice Lądka. Nawet do Wrocławia wróciliśmy na wychudzonych z nadmiernego wysiłku koniach , którym żaden dyrektor PGR nie odmówił nigdy bezpłatnego wiadra owsa. Od czasu do czasu spędzaliśmy wolny czas w restauracji w rynku naprzeciw jedynego ratusza w Polsce z wmurowanymi koluchami do przywiązywania koni. Wóz zaprzężony w dwa perszerony czekał przed restauracją na tych , którzy nie mogli odwiązać swego konia i wsiąść na niego z powodu nieznacznego nadużycia specjalności restauracji. Dziś nie ma już tej miłej restauracji . Zdemontowano też średniowieczne , kute , nigdy nie rdzewiejące kolucha do przywiązywania koni do ratusza podczas postoju .
W konnej jeździe nabrałem takiej wprawy , że robiłem zdjęcia w cwale , trzymając aparat , a nie wodze. A pegieerowskie , liczące po kilka tysięcy hektarów pola po żniwach pod Paczkowem , były chyba najlepszym miejscem w Europie do cwałowania , kiedy koń dotyka niemal brzuchem ziemi pędząc na wyścigi z innymi końmi. Rzucasz wtedy wodze i teraz twój koń wie , że mu zaufałeś i że on teraz jest szefem.
Później zacząłem interesować się sportami wodnymi ; zrobiłem dyplom sternika motorowodnego i sternika jachtowego. Byłem trzy razy na Mazurach i pływałem codziennie przez dwa tygodnie przez wszystkie tamtejsze akweny robiąc za każdym razem ponad 400 km omegą i alfą (nazwy popularnych , śródlądowych jachtów żaglowych) nie licząc halsowania. Kiedy jednak na ostatnim rejsie , wysiadając na ląd , zazwyczaj trafiałem nogą na ludzką kupę albo na zardzewiałą konserwę , przyrzekłem sobie , że moja noga nad mazurskimi jeziorami nie stanie . I do dziś nie stanęła.
Chciałem jednak nadal uprawiać żeglarstwo , musiałem więc zwrócić się w kierunku morza ; postanowiłem zdobyć dyplom sternika morskiego . Trzeba było przepłynąć 1500 mil morskich no i zdać egzamin. Wypływałem ten limit przez trzy lata.
Ale na ostatni rejs , w październiku przypłynął z Niemiec kapitan i poprosił o jeden dzień odpoczynku , gdyż na poprzednim rejsie stale wiała ósemka (były sztormy) i był cały posiniaczony od obijania się o różne kanty , których jest na jachcie całe zatrzęsienie. Wypłynęliśmy z Gdyni następnego dnia, ale część rejsu spędziliśmy pod trajslem (malutki , sztormowy żagielek , zakładany w sztormie zamiast grota dla utrzymania sterowności jachtu), a część pod rwącym się fokiem i zarefowanym grotem , których wymiana była po prostu niebezpieczna. Kiedy po dwu tygodniach przybiliśmy do portu jachtowego w Świnoujściu zastanowiłem się , czy jest jakiś sens w sztormowaniu przy kilkumetrowej fali , kiedy niemal cała załoga jachtu jest niesprawna ( w niektórych dniach tego rejsu byłem tylko ja zdolny do pracy no i kapitan). Spało się w ubraniu pod sztormiakiem w nigdy nie wysychającej koi , a jadło się byle co. Było zimno i ciągle padał deszcz , jak to bywa w październiku. Rozliczne kanty boleśnie raniły okolice bioder , a ołowiane niebo z nisko pędzącymi chmurami nie nastrajało optymistycznie. Do tego te niekończące się wachty , a zwłaszcza psia wachta , kiedy trzeba w ciemnościach utrzymywać dziób jachtu podczas sztormu prostopadle do 2-3 metrowej fali , bo odwrócenie się jachtu bokiem do wyjącego ciągle we wantach wichru grozi wywrotką . A jak tu sterować, kiedy strasznie chce się spać żeglarzowi wykończonemu morderczą pracą w dzień i w nocy na sztormującym jachcie po wzburzonym , jesiennym morzu? Czy to jest jakaś przyjemność?
Widok kart do gry na jachcie nastroił mnie kiedyś do śmiechu , gdyż na żadnym z rejsów , w których uczestniczyłem , nie było czasu na jakąkolwiek nawet krótką rozrywkę. Doszedłem do wniosku , że jeśli chcę uprawiać żeglarstwo , to muszę mieć własny jacht. Z tego powodu , gdy wyszedłem z więzienia w Nysie , gdzie siedziałem będąc internowany , zakupiłem hektar pola i wybudowałem 15 metrową halę , z drzwiami o wysokości 4m, aby mógł do niej wjechać samochód ciężarowy z małym jachtem pełnomorskim. Samochód ciężarowy też kupiłem no i zdałem egzamin na prawo jazdy na ciężarówki w trudnym do jazdy mieście –tj. w Krośnie nad Wisłokiem. Teraz mogłem zacząć budowę jachtu , ale nastał Balcerowicz i zaczynało brakować pieniędzy na życie.
Zacząłem też tracić równowagę i niektóre czynności stały się dla mnie niedostępne , jak na przykład jazda rowerem , jazda na nartach czy żeglowanie. Musiałem zrezygnować z budowy jachtu.
Ad rem:
Zapisałem się więc na Aerologię i Eksploatację Podziemną. Andrzej Łuczak także . Kilkanaście innych osób zapisało się na Mechanikę Górotworu. Naszym kierownikiem Studium Doktoranckiego na Wydziale Górniczym był prof. St. Knothe. Na początku zajęć poprosił , abyśmy się zastanowili , jaki będzie temat pracy doktorskiej każdego z nas.
Pomyślałem , że mógłbym napisać coś o zachowaniu się frontu eksploatacji złóż rud miedzi w systemie komorowo-filarowym. Ująłem zagadnienie trójwymiarowo i reologicznie , napisałem stosowne równanie i pokazałem je Profesorowi. Popatrzył i zapytał się : kto Panu napisał to równanie? Zgodnie z prawdą odpowiedziałem , że to ja sam doszedłem do tego równania , ale pytanie Profesora trochę mnie zaniepokoiło i zacząłem grzebać w literaturze. Okazało się , że rozwiązanie rozkładu naprężeń w wyrobisku korytarzowym (zagadnienie jednowymiarowe) było tematem pracy habilitacyjnej prof. Szpunara , który podczas studiów wykładał mi matematykę. Rozwiązanie równania , które ułożyłem , byłoby dla mnie niemożliwe. Podczas wykładów i ćwiczeń z prof. Gilem z mechaniki górotworu w tym się upewniłem.
Matematykę wykładał nam prof. Gołąb. Opowiadał , jak to czołowi polscy matematycy ze Szkoły Lwowskiej zbierali się w kawiarni i na serwetkach rozwiązywali zagadnienia matematyczne o skali światowej , jak B. Rassel zawiózł do drukarni swoje największe dzieło na wózku dwukołowym , zaś po jego wydrukowaniu jedynym czytelnikiem był polski matematyk. Opowiadał nam dużo różnych ciekawych anegdot i prawdziwych historii związanych z matematyką i filozofią. Za to pan Kraj , z którym mieliśmy ćwiczenia , kazał nam rozwiązywać zadania z zakresu matematyki uniwersyteckiej. Było to poprzedzone praktycznym wykładem np. o szeregach Fouriera , przy użyciu których rozwiązywaliśmy trudne zadania. Pamiętam jedno zaliczenie , na którym mieliśmy rozwiązać kilka zadań w czasie 45 minut. Nikt tego nie zrobił , ale później okazało się , że czas potrzebny tylko do przepisywania tych zadań jest dłuższy.
Niektóre z wykładów wysłuchiwaliśmy we dwóch , a na innych byłem sam. I tak na przykład zajęcia ze statystyki prowadził prof. Burzyński w Akademii Rolniczej . Ponieważ zazwyczaj sam przychodziłem do niego , osobiście przeprowadzał różne obliczenia i pisał wykład w moim zeszycie. Na początku zajęć zapytał się mnie jaki dział statystyki mnie szczególnie interesuje. Odpowiedziałem , że korelacja wieloraka. Nauczył mnie więc tej korelacji na tyle , że mogłem ją wykorzystać w swojej pracy doktorskiej , badając na przykład zależność wielkości uzysku miedzi w procesach przeróbczych i hutniczych od wielu czynników. Z tych przebadanych czynników istotne okazywały się trzy- cztery. Nie muszę chyba pisać , jaki miałem temat na egzaminie ze statystyki. Profesor Burzyński dorabiał sobie do profesorskiej pensji układając gry liczbowe typu toto-lotek (koziołek , liczyrzepka itp.). Zajęcia z matematyki były trudne , podstawowe definicje w rachunku tensorowym (np. punkt czy prosta) niewyobrażalne , jak to na początku zajęć z tego przedmiotu wyjaśnił nam profesor Gustkiewicz a zadanie domowe z mechaniki górotworu ( ćwiczenia z tego przedmiotu mieliśmy z prof. Gilem )dla Frania Skudrzyka lub Andrzeja Zorychty oraz jednej koleżanki ukazało się w Archiwum Górnictwa , które zapewne do dziś jest najbardziej prestiżowym czasopismem naukowym w polskim , a może i światowym górnictwie. Nie muszę dodawać, że A. Zorychta jest od dawna profesorem na AGH , ta koleżanka zapewne też , a Franio od kilkudziesięciu lat profesoruje na różnych uniwersytetach USA . Być może ostatnio przeszedł na emeryturę.
Studia doktoranckie były pięknym , trzyletnim okresem w moim życiu. Mogłem często przebywać z moimi braćmi , którzy w pewnym okresie mieszkali wspólnie. Rysio , młodszy ode mnie o rok , studiował rolnictwo, Jasio –górnictwo , a Krzysztof –części maszyn na AGH.
Spędzali czas wesoło , a nauka, rozmowy i zabawy przeciągały się długo w noc. Nic dziwnego, że Krzysztof chodził na zajęcia tylko po południu-do południa spał .Nie spodobało się to panu Klichowi , który miał z nim ćwiczenia z części maszyn przed południem i nie zaliczył mu tych ćwiczeń . Krzysztof jest bardzo zdolny , więc zdobył jakoś karty egzaminacyjne , zdał wszystkie lub prawie wszystkie egzaminy na 5 i wtedy poprosił pana Klicha o możliwość odrobienia zaległości i zdania całego materiału z ćwiczeń. Niestety pan Klich odmówił , mimo że Krzysztof zdał już egzamin z części maszyn. Udałem się wtedy do prorektora d/s nauki , pana Longi , z którym byłem na wycieczce w Jugosławii , ale odmówił mi interwencji , twierdząc , że jest po to, aby pilnować prawidłowości w takich właśnie przypadkach. Wtedy Krzysztof przeniósł się do Szkoły Morskiej i spędził wiele lat pływając do różnych portów świata . Było to dla niego nieprzyjemne , gdyż podlegał chorobie morskiej. No bo cóż to za przyjemność płynąć np. dwa tygodnie do Brazylii , często rzygając?
W 1982r. zsiadł ze statku w Hamburgu i tam przebywa do dziś , chyba że jest w swoim domku na Kaszubach.
Więcej szczęścia miałem przy załatwianiu spraw Jasia. Na drugim roku poczuł się zmęczony studiami i postanowił zrobić sobie wolne od zajęć. Kiedy Dziekan H. Filcek o tym się dowiedział , wezwał moją Mamę z Krosna , dokąd przeprowadziliśmy się z Dynowa i powiedział : Proszę Panią , jestem dziekanem i mam obowiązek troszczyć się o wszystkich studentów Wydziału Górnictwa. Ale my pochodzimy z tych samych stron , więc choćby z tego powodu spróbujmy pomóc Jasiowi. Nasza mama dała wolną rękę Dziekanowi , ten go trochę nakrzyczał , trochę postraszył , nieco ułatwił , tak że Jasio nadrobił wszystkie zaległości za wyjątkiem geologii i wojska. Musiał jednak wziąć urlop dziekański , ale dowiedział się , że nie jest sam i Dziekan oraz Mama nie pozwolą mu obijać się . Gdy parę lat później rozpoczęły się rozruchy studenckie , Jasio pracował przy radiowęźle na Reymonta ale wkroczył tam pewnego dnia rektor H. Filcek z Senatem , pozabierali lampy oraz części i wywrotowy wg komuny radiowęzeł zamilkł. Doszły mnie słuchy , że niedobrze z Jasiem. Udałem się więc do przewodniczącego tej komisji , która wyrzucała , wyrzucała z wilczym biletem lub natychmiastowo wcielała do wojska tych studentów , którzy ośmielili się być przeciw władzy ludowej. Wchodzę do pokoju , a tam mój były asystent bodajże z części maszyn. Poznał mnie i pyta się , co mnie sprowadza. –Teczka mojego brata Jana pewnie jest u pana. –Jest, ale on był prowodyrem i jest przewidziany do wyrzucenia.-Wyrzuci pan studenta kończącego studia? Przecież nigdy nie popełnił żadnego przestępstwa i był dobrym studentem (co prawda byli pilniejsi). –Tak pan mówi? Może jednak spróbuję coś zrobić dla takiego studenta . Jest Pańskim bratem , a my przecież się znamy tyle lat! No i Jasio mógł skończyć studia . Niestety nie pamiętam nazwiska tego dobrego człowieka . Kiedy Jasio obronił pracę magisterską , urządził przyjęcie w dużej Sali w budynku naprzeciw akademika na Reymonta. Zaprosił swoje szwagierki i szwagrów. W ten dzień spędzałem miło czas z panem profesorem St. Takuskim w jego gabinecie w A4 , ale profesor w pewnym momencie przypomniał sobie , że jest tam zaproszony. Przeszliśmy kilkadziesiąt metrów i znaleźliśmy się w ok. 400 osobowym , różnokolorowym tłumie szwagrów i szwagierek Jasia , biorącym udział w tanecznej libacji na jego cześć.
Podczas studiów miał on wielu zabawnych kolegów , których nawet częściowo poznałem. No i Jasio odznaczał się fantazją oraz chęcią pomocy innym. Pewnego razu Jasio założył się z kolegami, że objedzie Rynek w Krakowie dookoła , ale w lewą stronę. Podchodzi do taksówki warszawy i pyta się -czy może pan za stówę objechać Rynek pod prąd? Chodzi o zakład.
Tu trzeba wyjaśnić , że w tamtych czasach po Rynku w Krakowie jeździły samochody i dorożki , a złamanie chorągiewki w taksówce kosztowało 4,50 zł. Taksówkarz dał się namówić i Jasio wygrał zakład.
Przez pewien czas Jasio był w Komisji Stołówkowej stołówki w A0. Jak wiadomo , od niepamiętnych czasów ubodzy czy spłukani studenci albo waleci mogą zjeść obiad bezmięsny po zakończeniu wydawania posiłków. Jasio postanowił nieco pomóc tym biedakom. Pod koniec obiadu ubierał biały fartuch i stawał do odbierania bloczków. Cała kolejka na obiady bezmięsne otrzymywała wtedy pełnowartościowy obiad. Niedługo kolejka na takie obiady od Jasia znacznie się wydłużyła , ale Jasio wkrótce pożegnał się z Komisją, bo znacznie wzrosły koszty utrzymania stołówki.
Pewnego pogodnego dnia jedzie sobie tramwajem kolega Jasia R. Ale że rozsadzały go gazy , gruchnął smrodliwie i głośno. Wszyscy w tramwaju obrócili się do niego , a on powiedział do stojącej obok niego skromnej dziewczyny:- jak pani nie wstyd? Dziewczyna się zaczerwieniła i wysiadła na najbliższym przystanku.
Innego dnia , kiedy tramwajem jechał R , wsiadł Piotr Skrzynecki. Była to postać ogólnie znana w Krakowie , gdyż prowadził aż do swej śmierci Piwnicę pod Baranami. W piwnicy tej, autentycznej, w pałacu przy Rynku , naprzeciw pedetu występowali znani aktorzy i piosenkarze , a muzykę często grał znany kompozytor wielu popularnych nawet do dziś przebojów. Piwnica wtedy nie miała podłogi , estrada i stoły były zbite z nieheblowanych desek , a wino piło się z musztardówek. Na piętrze tego pałacu kurs tańca , na który chodziłem , prowadził bodajże Wieczysty. Piotr miał kruczoczarne , kręcone włosy i takąż długą brodę. Wyglądał jak Samson , kiedy odrosły mu włosy , ale był mniejszy i szczuplejszy oraz wesoły i dobrotliwy. W pewnym momencie R. pociągnął za przebiegający nad głowami w tych czasach wzdłuż całego tramwaju sznur do dzwonka , zatrzymał tramwaj i powiedział do Piotra :-wysiadaj! –Ale dlaczego? – Bo nie podoba mi się twoja broda i włosy. Piotr popatrzył się na R. , który był wielki i potężny i wysiadł. R. pociągnął za sznur , dzwonek zadzwonił i tramwaj pojechał dalej.
R. pracował w „Żaczku” , gdzie sporo zarabiał. A że miał zamiłowanie do podróży i gór , wynajął dorożkę i wraz z kolegami pojechał do Zakopanego umilając sobie długą podróż śpiewem i napitkiem.
Niedługo po obronie Jasio rozpoczął pracę na „Rudnej” i zamieszkał w domu górnika w Polkowicach. Wraz z nim zamieszkał tam świeżo upieczony inżynier górnictwa , Tomcio Latała , kolega Jasia. Tęsknił on bardzo do minionego i dobrego życia studenckiego. Pewnego razu wracają górnicy z dniówki , a tu przed domem górnika , na trawniku skubie trawę Tomcio. -Panie inżynierze! Co pan robi? – E , nic. Pasę się . -Ale dlaczego? –Bo jestem baran, skoro tu przyszedłem.
Tomcio miał żonę , wybitnie zdolną malarkę. Kiedy była studentką , tak umiejętnie podrabiała zwykłym pędzelkiem pieczątki (nawet zamazane) w legitymacjach studenckich , że nawet pan Fabrycy (ten , który przybijał autentyczne pieczątki w legitymacjach studenckich m. in. w łączniku między A1 i BSW) nie mógłby stwierdzić fałszerstwa. A co dopiero zwykli konduktorzy , którzy w tych czasach jeździli w każdym tramwaju ? Teraz podobno pracuje ona we Florencji , a na jej prace czeka się kilka lat. Może namalować dowolny obraz w dowolnym stylu. Mam namalowany przez nią mój portret w zbroi z okresu wojny trzydziestoletniej w stylu , jaki używał Leonardo da Vinci , malując przy pomocy tempery. Andrzej Łuczak ma kilka namalowanych przez nią obrazów , w tym także w stylu van Gogha.
Na początku studiów doktoranckich miałem małe stypendium , ale potem uzyskałem stypendium w wysokości moich zarobków , które były wtedy, jak się potem okazało , najwyższe w całym moim okresie pracy. Miałem więc sporo pieniędzy aby prowadzić beztroskie i bez zmartwień życie rozrywkowego kawalera. Odczuwałem jednak coraz wyraźniej chęć ustabilizowania się i spędzenia reszty życia z kimś , kto będzie ostoją na dobre i na złe , z kimś , z kim stworzę dobrą rodzinę na całe życie. Dwa lata podczas tych studiów mieszkałem w akademiku na Gramatyka , a rok w akademiku na Zakrzówku. W tamtejszej świetlicy , jak co sobota , 18.01.1970r. odbywały się potańcówki , na które nigdy nie chodziłem. Ale nie chciało mi się jakoś jechać do miasta . Wchodzę więc do świetlicy , a tu kilka dziewczyn siedzi , więc poprosiłem jedną ładną dziewczynę do tańca. Tak mi się spodobała , że przetańczyłem z nią cały wieczór i umówiłem się za kilka dni w gmachu A0 na I piętrze. Czekam chwilę , a tu podchodzi jakaś nieznana mi panienka i mówi, że Ewa jest chora. Chorych trzeba odwiedzać - to nasz chrześcijański obowiązek ; zaproponowałem więc, że przyjdę do niej jutro. Przyszedłem jutro i jeszcze wiele razy , aż z tego przychodzenia Ewa urodziła Basię. Parę miesięcy przedtem postanowiliśmy wziąć ślub , bo byliśmy w sobie zakochani no i chcieliśmy być małżeństwem. Ślub cywilny był w Krakowie. Byli na niej obecni wszyscy trzej moi bracia i jej brat z Żyrardowa . Był bardzo upalny dzień . Ślub dawała znajoma mojej mamy z Brzozowa .Miała czerwoną suknię. Jasio po ślubie zapytał się, czy może otworzyć szampana. Ledwo rozkręcił druty trzymające korek od butelki , a tu struga szampana oblała sufit. Jasio , chcąc zatrzymać choć trochę dobrego napitku w butelce , zatkał jej wylot palcem. Wtedy struga szampana oblała czerwoną suknię urzędniczki , obecnych , a mnie trafiła w oko. Nie pamiętam czy coś zostało do wypicia. Ślub kościelny odbył się w Kobyłce. Na weselu moja babcia powiedziała , że modliła się o dobrą żonę dla mnie i widzi, że ją wymodliła.
Miała rację. Moja żona jest dla mnie tak samo piękna jak wtedy , kiedy ją poznałem i tak dobra , jak przysłowiowa kromka chleba. Nie opuszczę ją aż do śmierci , jak to przyrzekłem na ślubie. Owszem , zdarzały się sprzeczki i różne nieprawidłowości małżeńskie z mojej strony, ale zawsze mi wszystko wybaczała i dzięki niej stawałem się coraz lepszy , bo prawdziwe jest przysłowie „z jakim przestajesz , takim się stajesz”. Codziennie pyta się mnie, jak ją kocham, a ja odpowiadam , że wystarczająco. Takie jej zapytanie i moja odpowiedź pozawala nam stale odnawiać naszą miłość.
Pierworodna córka , Basia , jeszcze na studiach została zakonnicą. W tym roku , lub w następnym obroni doktorat z psychologii .Młodsza nasza córka Agata już dawno obroniła doktorat z prawa. Jest obecnie w ciąży z trzecim naszym wnukiem.
Andrzejek Łuczak jest moim dobrym , uczynnym i jedynym kolegą ze studiów doktoranckich, z którym do dziś utrzymuję stały kontakt. Jeżeli przyjeżdżam do Krakowa, to zawsze śpię u niego. Dawniej miał hobby : szybką jazdę samochodem sportowym marki skoda. Kiedyś profesor Filcek poprosił Andrzejka , swego asystenta z Mechaniki Górotworu , aby ten pokazał Kraków jego znajomym profesorom z Niemiec. Objechali Kraków po czym długo zapewniali Andrzejka , że już wiedzieli , że skoda to dobry samochód i zupełnie niepotrzebnie jeździł po Krakowie z szybkością nawet 160 km/godz. Innym razem urządził sobie wyścig z Franiem Skudrzykiem do jakiejś górskiej miejscowości po oblodzonej szosie. Jechali łeb w łeb nieco poobijanymi samochodami (trudno utrzymać na swoim torze pędzące po oblodzonej, wąskiej drodze obok siebie dwa samochody) do momentu , kiedy Andrzejek zobaczył przed sobą stojący na przystanku autobus. Zaczął hamować , ale na gołoledzi nie mogło to się udać. Rąbnął w tył autobusu. Przód poobijanej w wyścigu skody zamienił się w harmonijkę i Andrzejek kolejny raz musiał zmieniać karoserię. Innym razem przyjechał do mnie ze skodą na lawecie. Okazało się , że pod Wrocławiem wyprzedzał furmankę , ale sportowa skoda wpadła czegoś w poślizg i przeturlała się kilka , czy kilkanaście razy po drodze , zanim wylądowała w rowie. Jego mama wychodziła przez miejsce po tylnej szybie , no bo żadnej szyby już nie było. Kiedy dyrektor naukowy w „Cuprum” Z. Szecówka zobaczył, że kupa złomu w kolorze mojej syrenki wjeżdża do mojego garażu myślał , że wszyscy obecni w tym samochodzie zginęli. Kiedy mnie zobaczył , zakrzyknął :-To pan żyje? Przecież widziałem pana syrenę. Wyglądała jak przydeptana konserwa. –Żyję , żyję. A to , co pan widział , to pozostałości po skodzie mojego kolegi. Nikomu nic się nie stało.
Teraz Andrzejek jeździ ostrożniej , mimo tego skasował niedawno osobowego mercedesa. Z tej rozpaczy sprzedał ulubionego mercedesa vito. Został mu tylko duży dostawczak mercedesa , nowo kupiony van kia no i sportowa skoda. Kilka lat temu podarował mi prawie nowego żuka , który przez dłuższy czas stał u niego nieużywany , a ja nim jeżdżę niemal codziennie (za wyjątkiem mroźnej zimy). W tym roku byłem z Andrzejkiem na Węgrzech niedaleko Debreczyna. Moczyliśmy się w kilkunastu basenach z ciepłą wodą , a na polu było 35 stopni w cieniu. Baseny były płytkie , tak że nie można w nich było ani pływać , ani wygodnie siedzieć . Był jeden 50-metrowy basen z zimną wodą do pływania , ale pieniądze trzymało się w wodoszczelnym pudełku na szyi i to pudełko uniemożliwiało pływanie. Szatni nie było. Siedzieliśmy w tej gorącej wodzie dwa razy dziennie w morderczym upale zanurzeni po szyję. Na obiad jeździliśmy do różnych restauracji w sąsiednich wioskach i miasteczkach , gdzie zamawialiśmy miejscowe potrawy, a po obiedzie robiliśmy zakupy w różnych winnicach i piwnicach. Wieczorem oddawaliśmy się degustacji zakupionych win w różnych wioskach , np. w Tokaju. W jednej piwnicy , niedaleko Egeru zakupiliśmy wino Medok , którego nigdzie indziej nie było , ale które lubi moja żona .
Nie wytrzymaliśmy długo tego upału oraz tej spokojnej nudy wyglądającej z rozległych pól słonecznika i dojrzewających winnic , pustych , czyściutkich wiosek , gładkich , szerokich dróg i po 9 dniach wróciliśmy do Krakowa , skąd Andrzejek odwiózł mnie do Wrocławia. Wypił kawę i pojechał z powrotem .
Lubi jeździć.
Wszystko co dobre , kiedyś się kończy- kończyły się moje studia doktoranckie i mój pobyt w Krakowie.
W marcu 1973r. obroniłem pracę doktorską i urządziłem z tej okazji spotkanie w „Wierzynku” z promotorem profesorem Stanisławem Takuskim , recenzentami , dziekanami , zaprzyjaźnionymi profesorami , kolegami , braćmi i znajomymi. Była też moja Mama i oczywiście żona- w sumie kilkadziesiąt osób. Spotkanie udało się znakomicie – jadła i napitku było do woli , zaś „Wierzynek” do dziś pewnie nie słyszał takich gromkich śpiewów górniczych.
Wróciłem do pracy i pracowałem w „ Cuprum” do 1981r. Był to czas różnych obowiązków i długich godzin pracy , ale też i przyjemności , zwłaszcza kiedy spotykałem się z moim ulubionym kolegą , Leszkiem Zołyniakiem, czy z Bogdanem Długoszem. Z Leszkiem spotykałem się po pracy prawie codziennie , zawsze spędzając z nim miłe chwile , a z Bogdanem cieszyliśmy się wzajemnie swą obecnością nieco rzadziej. Leszek był długoletnim przewodniczącym „Solidarności” jawnej i tajnej w „Cuprum” , jakiś czas pracował w warsztacie mojej żony , kiedy nie mógł dostać pracy po wyjściu z więzienia WRONy , wydawał gazetkę podziemną , a teraz jest wicedyrektorem OUG. Niestety teraz spotykamy się tylko kilkanaście razy w roku .
Bobek był wielki , muskularny , o urodzie anioła i tak silny , że odważnik pudowy (16kg) podnosił za plecami kilkanaście razy. Ja tego ciężaru nie mogłem tak podnieść ani razu. Był chyba najzdolniejszym człowiekiem , jakiego spotkałem w swoim życiu. Nabawił się białaczki przypuszczalnie podczas prac badawczych związanych z uszczelnianiem szybów z obudową tubingową (utwardzacze żywic są silnie rakotwórcze) i zmarł.
Miałem tam wielu dobrych kolegów i znałem wielu życzliwych ludzi. Takim był Janusz Szamlicki , który wiele zrobił wraz z Bobkiem , aby zakład żony mógł być uruchomiony nawet wtedy , gdy ja , już internowany siedziałem w więzieniu w Nysie.

 Internowanie

Swoje przygody związane z prawie półrocznym internowaniem opisałem we wspomnieniach z tego okresu . Są one dostępne w Internecie , w wyszukiwarce Google , po napisaniu „ Kazimierz Krasiczyński” lub lepiej „Wspomnienia internowanych”.

Okres po internowaniu

Po wyjściu z więzienia wróciłem do pracy , ale wkrótce zostałem zwolniony. Kiedy weszła ustawa , pozwalająca internowanym wrócić do pracy , nie uczyniłem tego , bo zaczynały się u nas wielkie redukcje i mój powrót oznaczałby zwolnienie kogoś innego , o jeszcze gorszym statusie materialnym niż mój. Warsztat żony prosperował nienajgorzej i nie tylko my , ale nasi koledzy bez pracy po odsiedzeniu politycznego wyroku lub zakończeniu okresu internowania a także ich żony mogły się z niego utrzymać. Kiedy nastał Balcerowicz , w warsztacie znacznie się pogorszyło , ale nie mogłem już powrócić do „Cuprum” bo ustawa przestała działać. Szukałem pracy w kilkunastu miejscach , założyłem wiele firm prywatnych, ale nic się nie udało , bo nie miałem zleceń. Pracowałem więc w warsztacie żony jako pracownik fizyczny i zarabiałem nawet 17% średniej krajowej , podczas gdy w „Cuprum” miałem i 140% tej średniej.
Mój promotor , prof. St. Takuski zachęcał mnie do napisania pracy habilitacyjnej już dawniej, bo miałem kilkanaście publikacji naukowych i tyleż patentów. Załatwił mi możliwość wygłoszenia kilku referatów w GIG na temat systemów eksploatacji w kopalniach LGOM i wydania na AGH wspólnie napisanego z nim skryptu „Technika podziemnej eksploatacji złóż rud miedzi” . Przepisałem na maszynie pracę habilitacyjną , no ale wtedy pan profesor Takuski zmarł. Wtedy zadałem sobie pytanie: po co praca habilitacyjna pracownikowi fizycznemu? Na takie pytanie nie mogłem znaleźć sensownej odpowiedzi i maszynopis pracy wylądował w piwnicy.
Wreszcie zostałem inżynierem wentylacji na KWB „Sieniawa” , ale tam mogłem pracować tylko dwa lata , bo likwidowano kopalnię. Za jakiś czas trafiła mi się praca za 400zł w cegielni , ale potrzebne było zatwierdzenie na kierownika ruchu zakładu górniczego. Zdobyłem to zatwierdzenie po trzygodzinnym , komisyjnym egzaminie , ale w międzyczasie zmienił się zarząd spółki i zaproponowano mi pensję 200zł/mies. Na to nie mogłem się zgodzić ; ponadto było niemożliwe prowadzić ten zakład górniczy zgodnie z planem ruchu-musiałem zrezygnować. Zadzwoniłem do Adolfa Chyry , który był wtedy dyrektorem kopalni „Konrad” i zapytałem , czy nie miałby pracy dla mnie , ale mnie wyśmiał. Powoli moja wiedza górnicza się dezaktualizowała ; uzyskałem jednak nawet wtedy kilka górniczych patentów (uzyskałem ich ze 30, ale nie wszystkie są związane z górnictwem) . Podczas pracy na „Sieniawie” zacząłem tracić równowagę i praca na dole stawała się dla mnie niebezpieczna. Przeszedłem na rentę 1000zł/mies. , teraz mam emeryturę 1600zł/mies.
Często spotykam się z moim dobrym kolegą Józiem Sielukiem , który ma firmę architektoniczną (w zeszłym roku zaprojektował i zbudował koreańską fabrykę telewizorów plazmowych pod Wrocławiem) i był na zmianę z Lesiem przewodniczącym „Solidarności” w „Cuprum” , a w tą niedzielę , 25.10. 2009r. dał mi butelkę wina z Kany Galilejskiej , gdyż niedawno wrócił z Ziemi Świętej , z Adasiem Skowrońskim , współwięźniem z Nysy , który obecnie jest Przewodniczącym Związku Internowanych we Wrocławiu i który otrzymał niedawno 25 000 zł odszkodowania za internowanie , z Jurkiem Maciałkiem , kolegą z liceum , wybitnym inżynierem sanitarnym , któremu amerykańska firma klimatyzacyjna zafundowała bezpłatny, dwutygodniowy pobyt na Mauritiusie , gdzie są najdroższe hotele na świecie. Jurek wrócił niedawno z Izraela. Była to jego kolejna wycieczka w tym roku. W poprzednich latach było podobnie . Lubi zwiedzać świat.
Przez 50 lat po rozpoczęciu studiów spotykałem wielu ludzi , którzy byli dobrzy i uczynni , jak koleżanki i koledzy z mojego roku , którzy w trudzie , ale i oddając się godziwej rozrywce podczas studiów na naszej kochanej Alma Mater- AGH stawali się najlepszymi na świecie inżynierami górnikami. Część z nich , jak na przykład Adaś Sucheta czy Kazio Czopek nie oczekując nadmiernych korzyści czy wielkich zaszczytów poświęcili całe swoje życie zawodowe na kształcenie i wychowywanie następnych inżynierów , jakimi i my zostaliśmy dzięki poświęceniu i wysiłkowi naszych niezapomnianych wykładowców i asystentów .
Moi Nauczyciele z AGH!
To także dzięki Wam zostałem inżynierem , podobnie jak inni z mojego roku . Dziękuję Wam!










.
.